Po ponad trzech latach, w końcu wróciliśmy do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia. Zapraszamy na relację z tej wyprawy.
Rok temu gdy od tygodni żyliśmy wyłącznie wyjazdem, kilka dni przed wyruszeniem na Ukrainę dowiedzieliśmy się, że nasze pozwolenie na wjazd do Zony zostało cofnięte. Dlatego wiedzeni zeszłorocznym doświadczeniem tym razem staraliśmy się do ostatniej minuty studzić emocje. Wszak - szczególnie teraz, w okresie wojny - w Strefie nigdy niczego nie możesz być pewien.
Dwa tygodnie temu wciąż zaspani po długiej podróży, usadowiliśmy się na miękkich siedzeniach busa i wyruszyliśmy w Stronę punktu kontrolnego Ditjatki - słynnych wrót Zony. Po krótkiej kontroli paszportowej pożartowaliśmy jeszcze z zarządu Strefy, który z uporem maniaka twierdzi, że w Strefie nie ma miejsca nielegalna wycinka drzew, podczas gdy właśnie minęło nas kilka ciężarówek z naczepami do transportu drewna. Wesołość mieszała się równocześnie z podirytowaniem spowodowanym przez przykrą wiadomość jaka dotarła do nas z samego rana - jutro do Zony nie wjedziemy. Musimy zadowolić się tylko tym co zobaczymy dzisiaj.
W końcu ruszyliśmy w głąb Strefy nie dowierzając jeszcze, że faktycznie się udało, że faktycznie tu jesteśmy. Zapytacie - jakim cudem wjechaliśmy do Zony skoro od dwóch lat turystyka tutaj nie istnieje? Wizytacja miała miejsce w ramach warsztatu szkoleniowego pt. "Wyprowadzanie Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej z eksploatacji" zorganizowanego dla nas przez EKOCENTR. Mieliśmy okazję zapoznać się z pracą przedsiębiorstwa, którego głównym zadaniem jest monitoring radiacyjny Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia.
Jak zmieniła się Zona - możecie zobaczyć na zdjęciach poniżej - jednak to co najbardziej uderzyło każdego z nas to fakt, że jest to jedna wielka Strefa Wojny. Bliskość granicy z Białorusią sprawiła, że po drodze co rusz mijaliśmy wielkie, wielopiętrowe umocnienia, transzeje, zasieki, druty kolczaste, posterunki wojska, czy stanowiska karabinów maszynowych.
Jednak mimo to - życie w mieście Czarnobyl, do którego dotarliśmy na początku naszej wyprawy wiele się nie zmieniło. Sklep niedaleko pomnika strażaków ("Tym, którzy uratowali świat") był dalej tym samym sklepem, gdzie można kupić wszystko, a sprzedawczyni - ku naszemu zdziwieniu - nawet po latach rozpoznała nasze twarze.
W ramach programu nasza delegacja odwiedziła siedzibę EKOCENTR-u, gdzie po wydaniu dozymetrów osobistych i krótkiej prezentacji nt. działalności przedsiębiorstwa (do i w warunkach wojny) zaprezentowano nam jedną z wielu rozlokowanych po całej Strefie stację automatycznej kontroli sytuacji radiacyjnej (ASKRO).
Po wizycie w Czarnobylu ruszyliśmy na północ. Celem była Prypeć. Im bliżej byliśmy elektrowni, las bardziej się przerzedzał. Pożary i masowa wycinka zrobiły swoje. Miejsca, z których do wojny nie było widać elektrowni teraz nadawały się na widokówkę. Umocnienia wojskowe na myśl przywodziły tylko jedno: gdyby Zona w lutym 2022 roku była tak przygotowana na rosyjską inwazję jak jest teraz, najeźdźcy zostaliby tutaj zdziesiątkowani i nigdy nie podeszliby tak blisko Kijowa. Niestety - Rosjanie przejechali przez Zonę jak po swoim.
W drodze do Miasta Energetyków dozymetry w końcu poważniej zaśpiewały - mijaliśmy właśnie Czerwony Las. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie pod znakiem Prypeć 1970 (którego okolica znacznie się zmieniła przez wojskowe okopy) i po chwili znaleźliśmy się w opuszczonym mieście.
Wjazd tutaj, o dziwo nie odbył się przez charakterystyczny punkt kontrolny. Ten stał po prostu opuszczony. Jadąc zarośniętymi ulicami zatrzymaliśmy się koło szpitala. Kusiło, oj bardzo kusiło, żeby odłączyć się od grupy i czmychnąć do słynnych piwnic. Jednak ryzyko zepsucia wyjazdu całej grupie już na jego początku nie pozwalało na taką samowolkę. Ruszyliśmy więc za przewodnikiem w przeciwną stronę - ku częściowo zawalonej szkole nr 1, by stamtąd z lekkimi przygodami (pokusa wbiegnięcia na dach jednego z budynków była silniejsza - za co dostaliśmy srogą burę od przewodnika) trafić do malowniczego Cafe Prypeć. Odwiedziliśmy jeszcze główny plac, przeszliśmy się pod koło młyńskie i ruszyliśmy w kierunku elektrowni na kontrolę dozymetryczną, na której zeszło nam dobre pół godziny.
Sam przebieg wizyty w elektrowni praktycznie się nie zmienił: kontrola osobista i paszportowa, przebieranie się w białe stroje, białe czepki oraz pomarańczowe kaski (na niektórych wciąż są nalepione naklejki z logiem jednego z polskich organizatorów wypraw) i po chwili byliśmy w Złotym Korytarzu. Stamtąd udaliśmy się do Sterowni Centralnej (pełniącą rolę dyspozytorni mocy w elektrowni), w której unosiła się woń dymu papierosowego, więc kilku z uczestników-palaczy wykorzystało to uwieczniając na zdjęciach swoją przerwę na dymka w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej.
Dalej, złotym korytarzem trafiliśmy do nastawni trzeciego bloku, gdzie pierwszy raz było nam dane zobaczyć co znajduje się za ścianą z drugiej strony pulpitów. Była to tzw. БЩУ-Н, nieoperatywna sterownia. Miejsce gdzie sygnały z automatyki reaktora łączyły się z komputerem SKALA i pulpitami operatorów. Jeszcze tylko Główne Pompy Cyrkulacyjne, pomnik Chodemczuka i dotarliśmy do windy, którą nasza grupa "na raty" wjechała na poziom +35,5. To bowiem na tej wysokości wyrażonej w metrach od poziomu gruntu znajduje się górna płyta reaktora.
Mimo dość licznej grupy (kilkanaście osób) pierwszy raz mieliśmy tak dużą swobodę w poruszaniu się po hali reaktora. Jako, że mocna latarka nie jest pierwszą rzeczą, którą zabierasz ze sobą do środka elektrowni to jeden z uczestników przygotował się na taką ewentualność i dzięki temu po raz pierwszy była okazja zobaczyć w działającej elektrowni (dotąd było nam to dane widzieć tylko w niedokończonym 5 bloku) jak dużo przestrzeni jest jeszcze pod nami.
Żadna szczelina w podłodze nie została ominięta. Każdy chciał jak najgłębiej wsadzić rękę i dozymetr "w reaktor" (w rzeczywistości - basen wypalonego paliwa jądrowego, już bez paliwa) by zliczyć jak największą wartość. Rekordem był 1mSv/h (1000uSv/h). Nasza grupa zajawieńców jądrowych, w tym branżowych specjalistów gdyby miała możliwość to zjechałaby na linie na sam dół zbiornika - ot po prostu z ciekawości
Zgasiliśmy za sobą światło i w wesołej atmosferze ruszyliśmy w kierunku wyjścia, co oznaczało niemal kilometr pieszej wędrówki po labiryncie korytarzy. Kto chciał zjechał windą, reszta wróciła schodami. Przebraliśmy się w swoje ubrania, przeszliśmy ponowną wewnętrzną kontrolę dozymetryczną i... okazało się, że jest już na tyle późno, że mamy do wyboru: powrót do Prypeci lub Oko Moskwy. Cała grupa zgodnie opowiedziała się za tym drugim. Dobrze, że zrezygnowaliśmy z obiadu, wtedy nie starczyłoby czasu na żadne z powyższych.
Ostatni rzut oka na srebrzystą kopułę nowego sarkofagu i pognaliśmy na południe. Po skręcie na betonową drogę prowadzącą do radaru, ta dłużyła się niemiłosiernie jak nigdy wcześniej. Byliśmy tu wielokrotnie, ale te siedem kilometrów w naszej pamięci wydawało się znacznie krótsze. Widok jaki nas otaczał także się zmienił. Zamiast gęstego lasu - wystające po horyzont z ziemi kikuty spalonych drzew. Pożar sprzed kilku lat zebrał gęste żniwo.
Bus zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od większej z anten. Jak pewnie się domyślacie - nie było mowy o wejściu na górę. Czujne oko przewodnika śledziło nasze ruchy, więc po prostu zrobiliśmy sobie wycieczkę wzdłuż metalowych kolosów. Poza pojawieniem się na szczycie kamer, nadajników GSM, a na dole - buczącego kontenera - jak mniemam, zasilającego kamery, wiele się nie zmieniło. Za to na piaskach wzdłuż radaru urządzono strzelnicę. Znajdowało się tam pełno przestrzelonego złomu, tarczy i łusek po nabojach.
Wracamy! - krzyknął nasz przewodnik. Było już po zachodzie słońca, więc wgramoliliśmy się do busa i ruszyliśmy ku końcu naszej przygody. Część z nas zasnęła przemęczona całym dniem bez posiłku. Po drodze zahaczyliśmy o Czarnobyl, żeby oddać dozymetry i nawet nie wiem kiedy minęliśmy KPP Dityatki. Po prostu - nagle znaleźliśmy się poza Strefą.
Tak skończył się długo przez nas oczekiwany powrót do Zony. Czy było warto? Oczywiście, choć na pewno po jednym dniu czuliśmy wielki niedosyt. Poza tym wlał w serca nas, czarnobylskich maniaków wielką gorycz, pokazując, że to miejsce już nigdy nie będzie wyglądało tak jak sobie zapamiętaliśmy je sprzed wojny. Czy tu jeszcze wrócimy? Na pewno!
Leżeliśmy na zimnej trawie. Latarki oślepiały nas tak, że widoczne były jedynie poświaty funkcjonariuszy majaczące w snopie światła. Przekrzykiwali się nawzajem, próbując wyciągnąć z nas jakiekolwiek informacje.
Dwójka moich towarzyszy wykrzykiwała ciągle po angielsku, że są obywatelami Europy i świata. Nasz dzielny, ukraiński żyd Kolja zrobił gwałtowny ruch dłonią w stronę kurtki. Przerażony złapałem go za rękę i rzuciłem przez zęby "CHCESZ, KURWA DOSTAĆ KULKĘ?!". Strażnicy też to zauważyli i zaczęli drzeć się jeszcze głośniej RUKI NAD HOŁOWOJU, LEŻI BLJAĆ, BO ZASTRELJU!, a ten zaczął tłumaczyć się, że chciał tylko wyciągnąć paszport. Zrugałem go, żeby więcej tak nie robił, bo równie dobrze w rozumieniu wkurwionych Ukraińców mógł mieć tam pistolet zamiast dokumentu. W głowie miałem tylko myśl - co jak komuś z nich się omsknie palec? Albo jakiś ptak wyleci z krzaków i ktoś w przypływie stresu naciśnie spust?
Po angielsku praktycznie nic nie rozumieli, więc poprosiłem ich po polsko-ukraińsku (korzystając z podobieństw naszych języków) że wszystko wyjaśnimy, tylko niech przestaną świecić nam po oczach i celować z automatów. Przystali na to i zaczęło się, choć wciąż w napiętej atmosferze - przepytywanie. Opowiedziałem im pokrótce, że jesteśmy normalnymi ludźmi, że wojna zastała mnie w Kijowie i próbuję od kilku dni wrócić do domu. Opowiedziałem im też o naszej desperacji na granicy, o tym, że kolejka nie poruszała się do przodu, co sprawiło, że postanowiliśmy zrobić taką głupotę.
Ostatni screen przed złapaniem
Było ich trzech. Dwóch starszych koło czterdziestki i jeden świeżak, wyglądający jakby ledwo osiągnął pełnoletniość. Dwójka z funkcjonariuszy poszła kilka metrów dalej w poszukiwaniu dziury w płocie, żeby przejść "na naszą" stronę. Ostatecznie jej nie znaleźli, więc koniec końców trochę nieporadnie, ale przeskoczyli ogrodzenie i dołączyli do rozmowy. Atmosfera była raczej w klimacie "teraz to macie przejebane i posiedzicie trochę w areszcie. Chcieliście przejść szybciej przez granicę, a za karę spędzicie tu kilka dni." Zapytałem też taktycznie na początku głównego z nich (tego najbardziej rozmownego) jak ma na imię. Taka drobna rzecz nie raz pomagała mi rozrzedzić gęstą atmosferę, a i poważniej brzmi zdanie zaczynające się od dajmy na to: "Siergiej Iwanowicz, posłuchajcie..."
Kontynuując tę grę (której nie dało się już niestety cofnąć, bo wyglądałoby to ultra-podejrzanie) ze zdania na zdanie wtrącałem coraz więcej ukraińskich zwrotów, tak że po kilkunastu minutach rozmawiałem z nimi już praktycznie po Ukraińsku. Oczywiście był to poziom kilkukrotnie gorszy niż ten, którym mogli pochwalić się Kolja i Litwin, co sprawiało, że trudno było mi traktować to co się wydarzyło na serio. Popatrzcie zresztą sami - dwóch rosyjskojęzycznych ludzi pyta mnie po angielsku żebym przetłumaczył im to co mówią do nich pogranicznicy, których oni doskonale rozumieją. Pogranicznicy zaś nie znając angielskiego ciągle proszą mnie o przetłumaczenie swoich słów na angielski moim towarzyszom. Przekładając je na angielski używałem już losowych angielskich słów lub mówiłem coś w stylu "okej, tłumaczę wam teraz to co oni mówią, ale wiem, że i tak wszystko rozumiecie", bo tak i było - rozumieli sto razy lepiej ode mnie. Jedna wielka komedia, która nie wiadomo ile jeszcze miała trwać. Absurdalny głuchy telefon.
Strażnicy w końcu doszli do wniosku, że dzwonią po transport i wiozą nas na posterunek. Jako, że rozmowa kleiła się coraz bardziej, a czasem nawet padały żarty, z których obydwie strony się śmiały. Szczególnie kiedy Kolja słysząc słowo "suka" powiedział ładnym angielskim "SUKA I know this word!". Trudno było przy tym człowieku nie parsknąć śmiechem. Strażnicy stwierdzili, że obiecują nam, że włos nam z głowy nie spadnie i nie założą nam kajdanek, ale mamy im przysiąc, że nic krzywego nie odwalimy. Przetłumaczyłem moim kolegom to, co zrozumieli lepiej ode mnie i ruszyliśmy wzdłuż płotu, tak żeby znaleźć jakieś lepsze miejsce do przejścia na drugą stronę. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że płot nie był płotem stricte granicznym. Utrudniał on po prostu wejście na pas ziemi niczyjej, a od jego wewnętrznej strony biegła techniczna droga używana przez Straż Graniczną.
Szedłem z tyłu grupy kiedy młody strażnik wpadł w głęboką kałużę. Podałem mu rękę, zapytałem jak się nazywa i czy nie przemoczył sobie butów, bo w plecaku powinienem mieć suchy ręcznik. Podziękował, pokazał, że ma nówki sztuki wojskowe trapery, więc nic się nie stało. Zamieniłem z nim kilka słów, zapytałem ile tu pracuje. Jego wylewną odpowiedź, o tym, że dopiero się zaciągnął do służby i jeszcze nie ma doświadczenia przerwał starszy rangą kolega. Przeciskaliśmy się między płotem, a zaroślami gdy nagle Kolja prawie spalił naszą idiotyczną przykrywkę. Mianowicie - noga wpadła mu do jakiejś dziury, potknął się i wywrócił, rzucając przy tym soczyste "bljać!" Przerażony spojrzał na mnie i szybko poprawił na "fuck!". Strażnicy na szczęście tego nie zanotowali.
Przeszliśmy w końcu przez dziurę w płocie, oddaliśmy strażnikom nasze paszporty. O dziwo telefonów nikt nam jeszcze nie sprawdził, choć mocno mnie stresowała myśl co mogliby tam znaleźć w zakątkach galerii. Nagie zdjęcia to byłby pikuś, przy głupich sadisticowo-wykopowych memach, które mogłyby być odebrane dość mocno anty-ukraińsko. W oczekiwaniu na transport próbowałem usilnie dowiedzieć się "co dalej?" i czy da się jakkolwiek temu złowieszczemu "dalej" zapobiec. Starałem się wytłumaczyć, że koniec końców nie przekroczyliśmy granicy tylko się do niej zbliżyliśmy. Strażnik nieustępliwie odpowiadał, że w przepisie jest wyraźnie napisane o "próbie przekroczenia granicy", a nie tylko o samym przekroczeniu. Wtórował mu drugi ze strażników, jednak nie mogli dojść do porozumienia w tym, pod który w rzeczywistości paragraf podpadamy. Tak czy inaczej wynikało z ich słów, że za takie coś grozi sąd i kara pozbawienia wolności. Trochę jednak nadziei wlały w nasze serca słowa o tym, że ostatecznie to dowódca uzna co z nami zrobić.
W końcu pojawiła się Buchanka, czyli UAZ-452. Czemu Buchanka? Kształtem przypomina bochenek chleba, czyli po rusku właśnie "buchankę". Wyszło z niej kilku strażników, którzy podejście do nas mieli raczej pozytywne, choć jak zawsze - z czarnym humorem. "To są te nasze dywersanty? Oj chłopcy, chłopcy, po co Wam to było? Nie widzicie, że mamy teraz tu zajob na granicy, a jeszcze dokładacie nam roboty?". Zrobiło mi się autentycznie głupio. Przeprosiłem, kajając się i mówiąc, że nigdy więcej nie spróbuję takiego czegoś robić, bo było to po prostu niepotrzebne i bezmyślne. Poczęstowali nas papierosami, po których wypaleniu kazali wsiadać do przedziału pasażerskiego radzieckiego multivana. Jako, że droga wzdłuż płotu była szerokości ledwie starczającej na rozstaw osi UAZ-a, zeskoczyłem na pole i dostałem mocny opierdziel od wszystkich strażników. Jeden z nich podbiegł i zaczął zamazywać nogą moje ślady krzycząc "ZWARIOWAŁEŚ?! Tak nie wolno!" Dopiero w samochodzie dotarło do mnie, że to równiutko zaorany pas ziemi niczyjej oddzielający Ukrainę od Unii Europejskiej i co do zasady nie można na niego wchodzić. Nie jest też wskazane, żeby było tu widać choć pół śladu odbitego buta.
Nie do końca wiedziałem co się dalej z nami stanie, ani gdzie jedziemy. Auto dojechało do przejścia granicznego i zaczęło kierować się z powrotem w stronę Czerniowiec. Jak daleko nas wywiozą? Czy będą wielkie konsekwencje? Tego dowiecie się w następnym odcinku. Żartuje. Po kilku minutach jazdy Buchanka skręciła w prawo i zatrzymała się przed dwukondygnacyjnym, pomalowanym na brzoskwiniowy kolor budynkiem. Z tabliczek, flag i proporców wynikało, że jest to po prostu posterunek Straży Granicznej. "Hmm - to chyba nie tak źle" - pomyślałem. Wprowadzili nas do środka, gdzie od razu uderzyło nas ciepłe powietrze. Co by się nie miało wydarzyć - przynajmniej nie zamarzniemy. W poczekalni stała makieta przejścia granicznego, a za szklaną budką siedziała dość wysoka i milfowata czterdziestka w mundurze Prikordonnej Służby. Taka z tych, które się raczej podobają mężczyznom, choć pozornie groźnie jej z oka patrzyło. Poprosiła nas, żeby podchodzić do niej po kolei z paszportami, gdzie zadała kilka pytań znowu o to samo. Co tu robiliśmy? Po co wpadliśmy na taki kretyński pomysł? Po tym jak odzywała się do innych wynikało, że chyba jej głos jest w tej układance ważny.
Całość działa się na obszarze o promieniu jednego kilometra
O dziwo - wbrew moim obawom - sprawiała wrażenie jakby rozumiała, że odwaliliśmy coś czego żałujemy, ale co - koniec końców - nikomu nie zaszkodziło. Jednak zgodnie z resztą funkcjonariuszy uznała, że nie ma opcji - musimy czekać na dowódcę, a że jest środek nocy to nie będą go budzić z taką pierdołą. Zresztą - jak powiedziała - nie chcielibyśmy mieć do czynienia z obudzonym dowódcą, gdyby się dowiedział, że musiał przyjeżdżać w tak błahej sprawie i lepiej dla nas, żebyśmy po prostu poczekali do rana. Szczerze? Opcja wydawała się kusząca, szczególnie, że na zewnątrz temperatura spadła już poniżej zera. Zaproponowali nam nawet coś do jedzenia, ale odmówiliśmy - głupio nam było korzystać z aż takiej gościnności. Nie odmówiliśmy za to kilku butelek wody mineralnej, bo ta zawsze się przyda. Powiedzieli nam nawet, żebyśmy wymyli sobie ręce, bo po tych przygodach - faktycznie - były umorusane. Po mnie do okienka podszedł Litwin - stanąłem z nim, żeby pomagać w tłumaczeniu. Nawet pomimo, że babka radziła sobie całkiem dobrze, to nie zaprotestowała i mogłem czynnie uczestniczyć w tym jak wyglądało przepytywanie moich kompanów. Wszystko poszło gładko, aż nie przyszła kolej na Kolję. Z nim to zawsze muszą być przygody...
Kolja niby miał legitny, izraelski paszport, ale poza tym miał też inne, ukraińskie dokumenty, które starał się skrzętnie ukryć i nawet mu się to udawało. Miał też różne żydowskie papiery, którymi dość zamotał pracowniczkę jako, że na niektórych wszystko było napisane wyłącznie ichniejszymi szlaczkami. Jednak co z tego, kiedy w paszporcie w rubryce miejsce urodzenia widniało "Dnepropetrovsk, Ukraine". Kobieta zaczęła coś podejrzewać, a przypominam, że wszystko szło dalej przeze mnie jako tłumacza. Powiedział mi po angielsku, że jego rodzice poznali się na Ukrainie, ale potem rozwiedli i jego matka dalej tu mieszka, a on wyprowadził się z ojcem do Izraela i czasami przyjeżdża w odwiedziny. Ta ściema nie mogła się udać, szczególnie kiedy przetłumaczyłem to kobiecie na ukraiński jako "jego mama ożeniła się z jego ojcem", a Kolja parsknął śmiechem. Ta zaczęła patrzeć na niego z politowaniem i mówić "przecież wiem, że wszystko rozumiesz", ale szedł w zaparte i zgrywał głupa mówiąc, że "coś tam łyknął, ale to tylko pojedyncze słowa".
Budynek posterunku Prikordonnej Służby. Własnych zdjęć z tego okresu mam z wiadomych względów mało :D
Gdy to mikro-przesłuchanie skończyło się, zaproponowano nam wyjście z nimi na papierosa. Nie odmówiłem - takie wyjścia zawsze pomagają w rozluźnieniu atmosfery i tak też się stało. Stanęliśmy w altanie, zapaliliśmy, a ja zacząłem pytać co z nami dalej będzie? Kobieta porozumiewawczo skinęła głową, że "jak dowódca wstanie to się dowiemy, ale nie przejmujcie się". Drugi z nich dodał: "Nie martwcie się, żadnej krzywdy wam nie zrobimy. Bić was też nie będziemy, choć ręka świerzbi". Odpowiedziałem śmiejąc się, że "O to się nie martwie, przecież to cywilizowana Ukraina, a nie jakaś Afryka". Wybuchli śmiechem, zawołali jeszcze jednego i powiedzieli mu "Haha, słyszałeś co pareń powiedział? Że to cywilizowana Ukraina, a nie Afryka. Dobre!". Chyba sami nie dowierzali, że ktoś na zachodzie może mieć o nich takie zdanie.
Wróciliśmy do budynku, gdzie strażnik zaprowadził nas do takiej sali brifingowo-konferencyjnej. Powiedział, że jeśli mamy ochotę to możemy kimnąć się na krzesłach. Zostawił z nami młodego, dwudziestojednoletniego (jak wyszło w rozmowie) strażnika, który dzierżył w rękach kałacha, i który specjalnie się nami nie przejmował. Mogłem nawet wyjąć telefon i napisać ludziom co się ciekawego z nami dzieje. Kolja zainteresował się dziesiątkami "podziękowań" wiszących w ramkach na ścianie. Podszedł do nich i zaczął udawanym łamanym ukraińskim czytać "gr..gr..gra..gra-moooo...GRA-MO-TA" i po angielsku podekscytowany chwalił się pogranicznikowi, że wie, że to oznacza dyplom, albo podziękowanie po rosyjsku. Z Litwinem już nie udawaliśmy zażenowania i parskaliśmy śmiechem na całego. Szczególnie wtedy, kiedy Kolja pod chwilową nieobecność strażnika zahaczył o jedną ramkę, a ta spadła i się potłukła, a ten próbował ją nieudolnie powiesić tak, żeby nikt się nie zorientował. W końcu udało nam się na chwilę zmrużyć oczy, gdy nagle wparował jeden ze strażników, który nas złapał przy płocie i nakazał pójście z nim na dół. Zaspani wykonaliśmy polecenie, wyszliśmy na podwórko, gdzie minęliśmy altankę-palarnię. Próbowałem dotrzymać szybkiego kroku strażnika i doganiając go dopytałem o to, gdzie nas prowadzi.
- Nie przeżywaj - musimy Was tylko "sfotkać".
Oczywiście na pytanie kompanów "co się dzieje?" udałem tylko przestraszone "nie wiem". Mogli być przerażeni, bo właśnie funkcjonariusz wyprowadził nas poza ogrodzenie, na pobliskie łąki, gdzie stało już dwóch strażników w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu. Nakazał nam stanąć "tutaj, blisko siebie, tyłem do nas!". W głowie autentycznie pojawił mi się film "Katyń". Następnie się odwróciliśmy, poświecili po nas latarkami i zrobili zdjęcie. - Okej - mamy to - wracamy. Zaprowadzili nas z powrotem na górę, a do mnie dotarło, że faktycznie - przy płocie zapomnieli zrobić fotek do dokumentacji. To pole przypominało dość dobrze klimaty, które były na pasie granicznym. Wróciliśmy do naszego pomieszczenia i od razu zasnęliśmy. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy dosłownie po chwili, gdy na zewnątrz było ledwie granatowo kazano nam zejść na dół, gdzie czekały już nasze plecaki. Strażniczka wytłumaczyła nam, że nie było sensu dłużej czekać na dowódcę i że odwiozą nas na przejście graniczne.
1. Główny budynek 2. Altana - palarnia 3. Nocny landszafcik do sesji zdjęciowej
Zaskoczeni wsiedliśmy z powrotem do Buchanki, dziękując jeszcze obsłudze hotelowej za gościnę. Tym razem nikt nas z tyłu nie pilnował, więc udało mi się ukradkiem walnąć pamiątkową fotkę. Wypuszczono nas koło przejścia, oddano paszporty i poproszono, żebyśmy "tym razem już nie próbowali niczego głupiego, tylko przeszli jak biali ludzie". Gdy samochód się oddalił - ryknęliśmy śmiechem. CO TU SIĘ OD-WA-LI-ŁO? Jakim cudem to wszystko mogło się wydarzyć i - jakim cudem - skończyło się bez żadnych konsekwencji? Przeprosiłem moich kompanów za to, że ich namówiłem na taką przygodę i pogratulowałem Kolji zdolności aktorskich. W odpowiedzi usłyszałem, że nie mam się czym przejmować, bo jak by nie patrzeć to załatwiłem im ciepły i komfortowy pobyt zamiast czekania "na nic" na granicy przy minusowej temperaturze. Co racja to racja.
Jedyne zdjęcie z posterunku. Butelkę wody trzymam na pamiątkę do dzisiaj :)
Jedyne zdjęcie z Buchanki
Doszliśmy do przygranicznych bud, w których kiedyś były pewnie kantory, a przy których wczoraj obmyślaliśmy nasz sprytny plan przekroczenia granicy UE. Boże, ale to się tym razem wydawało debilne i absurdalne. No nic - głupio wyszło, jest nam wstyd, ale koniec końców wyszliśmy z tej sytuacji obronną ręką, a nawet dużo zyskaliśmy.
To już nie była ta sama granica. To znaczy była, ale poziom organizacji jaki zaprowadzono przez te pięć, czy sześć godzin robił wrażenie. Wielkie KrAZ-y co chwilę kursowały tam i nazad przywożąc wodę i jedzenie dla oczekujących. Korytarz dla samochodów był już udrożniony i oddzielony przy pomocy plastikowych separatorów. Strażników też jakby przybyło. Na granicy pojawiło się też tysiące hindusów (Ukraina do wojny była popularnym kierunkiem dla studentów z Afryki i Azji), którzy jednak w odróżnieniu od Słowian byli karni i potrafili się zorganizować. Gdy strażnik krzyczał do nich "ju mast łejt fajf ałers, okej?" to odpowiadali zgodnie "okej!" i nie awanturowali się. Po nim na "mównicę" w postaci betonowego kloca wchodził hindus-zawiadowca i tłumaczył to samo na hinduski.
W kolejce gdzie czekali Ukraińcy (i my) było troszkę zamieszania, kłótni, ale koniec końców zaczęto wpuszczać ludzi w grupach po kilkunastu. Co chwilę ktoś się o coś darł, psuł szyki, ale dość szybko wszyscy orientowali się, że dla wspólnego dobra trzeba korytarz samochodowy naprawić i całość wracała do wymarzonego porządku. Gdzieś płakało dziecko, gdzieś stał zagubiony starszy anglik nie rozumiejący ni słowa i nie wiedzący, w której kolejce ma stanąć. W porównaniu do wczoraj - była nadzieja, że za kilka godzin przejdziemy już kontrolę.
Nawet Profesor z "Domu z Papieru" musi czekać ze wszystkimi w kolejce
Naprawdziwszy i najangielszy anglik ze wszystkich anglików, których poznałem
Z obliczeń wynikło, że kolejna "dziesiątka" jest już nasza. Będąc ciągle w kontakcie z bratem, który wraz z moim najlepszym przyjacielem - Gocem, wybrali się na wycieczkę ewakuacyjną z Krakowa do Rumunii, dowiedziałem się, że dojeżdżają już do celu - zsynchronizowaliśmy się niemal idealnie. Gdy podeszliśmy do płotu żeby pokazać paszporty trafiliśmy na... tak - tego samego człowieka, który nas złapał. Uśmiechnął się do nas i powiedział "Ohoho! A kto to nam tu przyszedł? Na pewno pan Polak chce przejść tędy? A może jednak dwieście metrów dalej, przecież tak jest łatwiej? Nie? Na pewno?". Oddał mi paszport, życzył powodzenia i wpuścił dalej na przejście. Gdzieś w międzyczasie, już na terenie przejścia granicznego, zgubiłem moich kompanów, ale umówiliśmy się, że poczekamy na siebie zaraz po przejściu na drugą stronę. Na wszelki wypadek dodaliśmy siebie na którymś z popularnych komunikatorów. Kontrola poszła sprawnie i po kilkunastu minutach mogłem dodać kolejny kraj do listy krajów, które odwiedziłem w swoim - na tamten czas - dwudziestoośmioletnim życiu.
To co zobaczyłem za granicą sprawiło, że do oczu od razu podeszły łzy. Poziom organizacji jaki tutaj miał miejsce odbierał mowę. Zaraz za przejściem stali rumuńsko-ukraińscy tłumacze. Mieli na sobie kamizelki z wydrukowaną informacją, że mogą za darmo pomóc zagubionym Ukraińcom w ogarnięciu co dalej mają zrobić. Wyobraźcie sobie, że trafiacie do obcego kraju z kilkoma walizkami i musicie w jednej chwili zrozumieć jak ten kraj działa, a nikt w okolicy nie mówi w Waszym języku. Szczególnie jeśli jesteście starszą babcią, która nie sprawdzi sobie wszystkiego w internecie. Tłumacze więc robili ogromnie pożyteczną robotę. Kilka metrów dalej stał wielki namiot Orange, gdzie rozdawali darmowe startery, które miały wgrany już jakiś pakiet internetu i minut. Skorzystałem z tej opcji, bo ukraiński zasięg słabnął z każdym kolejnym krokiem.
Obok stawiano tymczasowy maszt GSM, żeby sprostać ilości osób, które w jednej chwili chciałyby dać znać rodzinie i znajomym, że są już po drugiej stronie. Dalej, przez kilkaset metrów, ciągnęły się namioty, w których można było dostać niemal wszystko. Rozdawano pakiety z produktami pierwszej potrzeby, ciepłe posiłki, owoce, przekąski. Nawet pluszaki dla dzieci. Szedłem między tymi namiotami, a łzy same cisnęły się do oczu. Czyli to tak wygląda w Polsce? Czyli to o czym opowiadali mi znajomi na messengerze to prawda? Wow! Rzadko kiedy wzruszam się w innych sytuacjach niż film, a tutaj nie było opcji - trudno było złapać oddech. Były tu nawet prysznice, czy punkty, gdzie badano zwierzęta. Wzdłuż drogi stały autobusy i prywatne samochody ludzi, którzy proponowali podwózkę do większych miast. Oczywiście - to wszystko z perspektywy dwóch lat jest już oklepane, ale wtedy? Pierwszy raz widziałem, żeby ludzie się aż tak oddolnie zorganizowali.
Wróciłem pod przejście graniczne, z którego właśnie wyszli moi towarzysze. Po tym co zobaczyli, również mieli jedno, wielkie "wow!". Ruszyliśmy wzdłuż namiotów, w których zaopatrzyliśmy się w jedzenie, wodę i napiliśmy się czegoś ciepłego. Wzięliśmy podarowane nam "pakiety", w których były nawet...podpaski. Oczywiście padł jakiś żarcik, że dali je nam, bo ewidentnie nas posrało zeszłej nocy. Obiecałem im transport z moim bratem do najbliższego miasta - Suczawy, skąd znaleźli w internecie połączenia kolejowe mające przybliżyć ich podróż do domów: Kolję do Tel-Awiwu, a Litwina do Wilna. Do samochodu brata zostały nam tylko trzy kilometry. Teraz to była już przyjemna wycieczka, przy lekkiej mżawce i przyjemnej temperaturze. Mijaliśmy kolejne namioty, kolejne samochody oferujące transport i ludzi z kartkami sugerującymi, że oferują oni darmowy nocleg. W końcu na poboczu pojawiła się ona: czarna Dacia Duster. Po wyściskaniu z moim bratem - Kajtkiem i najlepszym kumplem - Gocem, brat otworzył bagażnik. Bagażnik był pełen pączków i drożdżówek. No fakt! Przecież w dniu wybuchu wojny był tłusty czwartek, zapomniałem! Wytarliśmy sobie ręce nasączonymi chustkami, a Kolja zrobił jakiś dziwny rytuał, bo użył jednej chustki do wytarcia sobie... swojego małego przyjaciela, po czym zjedliśmy tyle pączków ile mogliśmy zmieścić i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Rumunia to dziwny kraj - język, który ciężko jest zrozumieć, nawet po napisach. Po angielsku w knajpach nikt tutaj nie rozmawiał, a informacji w tym języku też było jak na lekarstwo. Wysadziliśmy Kolję i Litwina w Suczawie pod dworcem i serdecznie się z nimi żegnając skierowaliśmy Dacię w kierunku Krakowa. Okazało się, że brat i Gocu jechali po mnie dwa dni. Jedno z przejść między Węgrami, a Rumunią okazało się zamknięta, choć był to zasadniczo jakiś szlaban na wiejskiej drodze. Podobno trochę się zbierali, żeby go ominąć, ale wiedząc, że nie ma pośpiechu - spędzili noc w samochodzie.
"W tej restauracji uchodźcy z Ukrainy zjedzą za darmo"
W przydrożnej restauracji angielskiego nikt nie znał, dania były dziwne i drogie. Zamówiliśmy coś losowego i ruszyliśmy dalej. Trasa wiodła przez pokryte białym puchem górskie przełęcze nieopodal granicy z Ukrainą, przespane przeze mnie Węgry i Słowację z wąskimi drogami, małymi znakami i małymi domkami - wszystkim zabawnie małym jak gdyby stworzonym dla małych ludzików. W końcu trafiliśmy do Polski. Z sympatii do mojego najlepszego przyjaciela nie wspomnę o tym, że przez całą drogę wypuszczał z siebie gazy spowodowane zjedzeniem kilkunastu pączków.
"Nareszcie dom!" - tak powiedziałaby zdecydowana większość osób w mojej sytuacji. Ja jednak nie mogłem znieść, że wyjechałem z Ukrainy akurat wtedy kiedy działy się tam tak ważne dziejowo sprawy. Plułem sobie w brodę, że nie zostałem choć kilku dni dłużej. Po powrocie popłakałem w poduszkę z emocji i czekałem na jakąś okazję do powrotu. Ta przyszła dość szybko.
Na początku marca napisał do mnie znajomy stalker: "Zbieraj ludzi i dawaj do Lwowa, tam są tysiące ludzi z całej , których trzeba zawieźć na granicę!". Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Karol (brat bliźniak) jako świetny organizator od razu napisał po ludziach i pojechaliśmy na kilka samochodów - jak się później okazało - pobawić się w Need For Speed: Obwód Lwowski. Kilku osobom udało się pomóc, ale na tym etapie był to już przerost formy nad treścią. Były już podstawiane autobusy i pociągi ewakuacyjne, choć przy dworcu dalej panował chaos. Tak czy inaczej - zapieprzanie kolumną samochodów sto kilometrów na godzinę po centrum Lwowa nie było szczytem odpowiedzialności, jednak dzięki temu tripowi zawarłem w późniejszym czasie kilka cennych znajomości. Jagoda, Piotr i Kuba - pozdrawiam i chylę czoła.
Lwowskie ewakuacje
Niedosyt i śladowa pożyteczność działań we Lwowie sprawiła, że chciałem więcej. Kilka tygodni później, pod koniec marca, zebraliśmy z bratem (wszystkim, którzy wpłacili wtedy pieniądze - chapeau bas!) niemal dziesięć tysięcy złotych, za które kupiliśmy najpotrzebniejsze produkty. Zawieźliśmy je na dwa samochody (podziękowania dla wszystkich, którzy pomogli w logistyce!) do Kijowa, gdzie miały trafić docelowo do okupowanego jeszcze wtedy miasta Sławutycz. W tym czasie peryferia stolicy, takie jak Bucza i Irpień były jeszcze pod rosyjską okupacją. Nocami słyszeliśmy strzały z kałachów i odległe wybuchy. Atmosfera dosłownie jak z Call of Duty: Modern Warfare. Niedosyt wciąż narastał i tak finalnie znalazłem się pod koniec kwietnia w Charkowie, który wciąż dostawał w dupę, a syreny i dudnienie szyb od wybuchów było na porządku dziennym.
Kijów pod koniec marca 2022 roku. Oczywiście całe miasto tak nie wyglądało. Trzeba było się naszukać i wiedzieć gdzie jechać, żeby znaleźć "rozpierdol". Oczywiście w mediach zawsze pojawiają się wyłącznie obrazy rozwalonych bloków, bo nikt nie będzie pokazywał tych normalnych jako ilustrację materiału o wojnie. Tak czy inaczej - atmosfera była iście wojenna.
Pocieszne owczarki białe szwajcarskie w drodze do nowego domu pod Tarnowem...
...i ich właścicielka
Uniwersytet w Charkowie
Próba bycia "fajnym" na mediach społecznościowych. Kamizelka w ogóle nie była dopasowana i nie zakrywała nawet połowy serca.
Opustoszała dzielnica mieszkaniowa w Charkowie
Po kilku miesiącach wojny ludzie nie zwracają uwagi na syreny
Na początku czerwca wraz z Kubą, Jagodą i Adrianem oraz grupą naprawdę dzielnych i wielce patriotycznych Ukraińców dotarliśmy do Mikołajowa, Dnierpu, a finalnie - do broniącego się jeszcze wtedy Bachmutu. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Kramatorsk i Słowiańsk, by wywieźć z przyfrontowego miasteczka Mikołajówka kilka osób, które przespały moment na ucieczkę. Kupiona za dwa tysiące złotych na okazje wojennych wojaży skoda Felicja w gazie okazała się bez problemu pomieścić trójkę ludzi, dwa koty i dwanaście walizek.
Jak to stwierdził znajomy: "Kiedy kupiłeś terminatora, ale na aliexpress"
Kontekst, żeby nikt nie wykorzystał zdjęcia do ruskiej propagandy: Jeden z żołnierzy, którym pomagaliśmy załadować rzeczy na ciężarówkę na placu w Bachmucie zaproponował nam żebyśmy wzięli sobie do zdjęcia taką giwerę. Koniecznie chciałem fotę z bronią większą ode mnie. Ubrałem dla efektu kamizelkę, hełm i pokrzywione okulary z biedronki za 15zł. W rzeczywistości było tak gorąco, że hełm i kamizelka leżały na tylnym siedzeniu przez 99 procent wyjazdu.
Kurka - wciąż czułem niedosyt, potrzebowałem adrenaliny, tego jednego dnia, w który usłyszę bliskie wybuchy, strzały zobaczę trupy. Chciałem zobaczyć coś grubego i chorego, żeby dowiedzieć się jak mój organizm zareaguje na sytuacje zagrożenia. Tak to sobie tłumaczyłem, bo może - kto wie? Może po prostu mam krzywo pod kopułą? W końcu, w drodze powrotnej z Bachmutu uznałem, że chcę zrealizować niezrealizowany plan z pierwszego pobytu w Charkowie - spędzić noc na ostrzelanych budynkach dzielnicy Saltwika w Charkowie. Ale dlaczego?
Pamiętacie moją rozmowę, którą prowadziłem w samolocie z gocem? O dokładnie tę:
Nie było innej opcji - skoro była ku temu okazja - trzeba było swoje głupie postanowienie zrealizować. Jednak to historia na inne opowiadanie. Musicie zadowolić się garścią zdjęć i filmów:
Poranek na zruinowanym przez rakiety 16-piętrowcu w Charkowie. Stan budynku widać na następnym wideo.
Jak tylko nad ranem skończyła się godzina policyjna - praktycznie od razu rozpoczęły się wybuchy.
Koniec końców, po tej akcji zrozumiałem, że udowodniłem już sobie to co miałem udowodnić i dalsze ryzykowanie życia w niczym nikomu nie pomoże. Na wyjazdach śmieszkowałem ze wszystkiego, mijając rozjebane budynki z ruskim hardbassem na głośnikach. Wracając do Polski przez pierwszy dzień ryczałem w poduszkę przypominając sobie to co zobaczyłem na Ukrainie. Wkurw narastał, a mój wewnętrzny głos krzyczał do mnie:
"Przestań sobie ciągle tłumaczyć to wszystko pomocą humanitarną, żeby broń Boże nikt nie oskarżył cię o bycie pierdolniętym. To, że jesteś pierdolnięty to jest debilu fakt. Nie jesteś normalny i jeździsz tam tylko dla siebie, dla wrażeń. Po to żeby pokazać sobie i innym jakim to jesteś debeściakiem. A że przy okazji komuś pomogłeś? Fajnie, ale stań przed lustrem i powiedz to sobie wyraźnie - to nie był twój główny cel. Po prostu potrzebowałeś emocji..."
Ukrainę wciąż regularnie odwiedzam. Na wschód się już nie pcham - życie jest zbyt ciekawe.