Post oryginalnie opublikowany na Czarnobylcach:Po ponad trzech latach, w końcu wróciliśmy do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia. Zapraszamy na relację z tej wyprawy.
Rok temu gdy od tygodni żyliśmy wyłącznie wyjazdem, kilka dni przed wyruszeniem na Ukrainę dowiedzieliśmy się, że nasze pozwolenie na wjazd do Zony zostało cofnięte. Dlatego wiedzeni zeszłorocznym doświadczeniem tym razem staraliśmy się do ostatniej minuty studzić emocje. Wszak - szczególnie teraz, w okresie wojny - w Strefie nigdy niczego nie możesz być pewien.
Dwa tygodnie temu wciąż zaspani po długiej podróży, usadowiliśmy się na miękkich siedzeniach busa i wyruszyliśmy w Stronę punktu kontrolnego Ditjatki - słynnych wrót Zony. Po krótkiej kontroli paszportowej pożartowaliśmy jeszcze z zarządu Strefy, który z uporem maniaka twierdzi, że w Strefie nie ma miejsca nielegalna wycinka drzew, podczas gdy właśnie minęło nas kilka ciężarówek z naczepami do transportu drewna. Wesołość mieszała się równocześnie z podirytowaniem spowodowanym przez przykrą wiadomość jaka dotarła do nas z samego rana - jutro do Zony nie wjedziemy. Musimy zadowolić się tylko tym co zobaczymy dzisiaj.
W końcu ruszyliśmy w głąb Strefy nie dowierzając jeszcze, że faktycznie się udało, że faktycznie tu jesteśmy. Zapytacie - jakim cudem wjechaliśmy do Zony skoro od dwóch lat turystyka tutaj nie istnieje? Wizytacja miała miejsce w ramach warsztatu szkoleniowego pt. "Wyprowadzanie Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej z eksploatacji" zorganizowanego dla nas przez EKOCENTR. Mieliśmy okazję zapoznać się z pracą przedsiębiorstwa, którego głównym zadaniem jest monitoring radiacyjny Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia.
Jak zmieniła się Zona - możecie zobaczyć na zdjęciach poniżej - jednak to co najbardziej uderzyło każdego z nas to fakt, że jest to jedna wielka Strefa Wojny. Bliskość granicy z Białorusią sprawiła, że po drodze co rusz mijaliśmy wielkie, wielopiętrowe umocnienia, transzeje, zasieki, druty kolczaste, posterunki wojska, czy stanowiska karabinów maszynowych.
Jednak mimo to - życie w mieście Czarnobyl, do którego dotarliśmy na początku naszej wyprawy wiele się nie zmieniło. Sklep niedaleko pomnika strażaków ("Tym, którzy uratowali świat") był dalej tym samym sklepem, gdzie można kupić wszystko, a sprzedawczyni - ku naszemu zdziwieniu - nawet po latach rozpoznała nasze twarze.
W ramach programu nasza delegacja odwiedziła siedzibę EKOCENTR-u, gdzie po wydaniu dozymetrów osobistych i krótkiej prezentacji nt. działalności przedsiębiorstwa (do i w warunkach wojny) zaprezentowano nam jedną z wielu rozlokowanych po całej Strefie stację automatycznej kontroli sytuacji radiacyjnej (ASKRO).
Po wizycie w Czarnobylu ruszyliśmy na północ. Celem była Prypeć. Im bliżej byliśmy elektrowni, las bardziej się przerzedzał. Pożary i masowa wycinka zrobiły swoje. Miejsca, z których do wojny nie było widać elektrowni teraz nadawały się na widokówkę. Umocnienia wojskowe na myśl przywodziły tylko jedno: gdyby Zona w lutym 2022 roku była tak przygotowana na rosyjską inwazję jak jest teraz, najeźdźcy zostaliby tutaj zdziesiątkowani i nigdy nie podeszliby tak blisko Kijowa. Niestety - Rosjanie przejechali przez Zonę jak po swoim.
W drodze do Miasta Energetyków dozymetry w końcu poważniej zaśpiewały - mijaliśmy właśnie Czerwony Las. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie pod znakiem Prypeć 1970 (którego okolica znacznie się zmieniła przez wojskowe okopy) i po chwili znaleźliśmy się w opuszczonym mieście.
Wjazd tutaj, o dziwo nie odbył się przez charakterystyczny punkt kontrolny. Ten stał po prostu opuszczony. Jadąc zarośniętymi ulicami zatrzymaliśmy się koło szpitala. Kusiło, oj bardzo kusiło, żeby odłączyć się od grupy i czmychnąć do słynnych piwnic. Jednak ryzyko zepsucia wyjazdu całej grupie już na jego początku nie pozwalało na taką samowolkę. Ruszyliśmy więc za przewodnikiem w przeciwną stronę - ku częściowo zawalonej szkole nr 1, by stamtąd z lekkimi przygodami (pokusa wbiegnięcia na dach jednego z budynków była silniejsza - za co dostaliśmy srogą burę od przewodnika) trafić do malowniczego Cafe Prypeć. Odwiedziliśmy jeszcze główny plac, przeszliśmy się pod koło młyńskie i ruszyliśmy w kierunku elektrowni na kontrolę dozymetryczną, na której zeszło nam dobre pół godziny.
Sam przebieg wizyty w elektrowni praktycznie się nie zmienił: kontrola osobista i paszportowa, przebieranie się w białe stroje, białe czepki oraz pomarańczowe kaski (na niektórych wciąż są nalepione naklejki z logiem jednego z polskich organizatorów wypraw) i po chwili byliśmy w Złotym Korytarzu. Stamtąd udaliśmy się do Sterowni Centralnej (pełniącą rolę dyspozytorni mocy w elektrowni), w której unosiła się woń dymu papierosowego, więc kilku z uczestników-palaczy wykorzystało to uwieczniając na zdjęciach swoją przerwę na dymka w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej.
Dalej, złotym korytarzem trafiliśmy do nastawni trzeciego bloku, gdzie pierwszy raz było nam dane zobaczyć co znajduje się za ścianą z drugiej strony pulpitów. Była to tzw. БЩУ-Н, nieoperatywna sterownia. Miejsce gdzie sygnały z automatyki reaktora łączyły się z komputerem SKALA i pulpitami operatorów. Jeszcze tylko Główne Pompy Cyrkulacyjne, pomnik Chodemczuka i dotarliśmy do windy, którą nasza grupa "na raty" wjechała na poziom +35,5. To bowiem na tej wysokości wyrażonej w metrach od poziomu gruntu znajduje się górna płyta reaktora.
Mimo dość licznej grupy (kilkanaście osób) pierwszy raz mieliśmy tak dużą swobodę w poruszaniu się po hali reaktora. Jako, że mocna latarka nie jest pierwszą rzeczą, którą zabierasz ze sobą do środka elektrowni to jeden z uczestników przygotował się na taką ewentualność i dzięki temu po raz pierwszy była okazja zobaczyć w działającej elektrowni (dotąd było nam to dane widzieć tylko w niedokończonym 5 bloku) jak dużo przestrzeni jest jeszcze pod nami.
Żadna szczelina w podłodze nie została ominięta. Każdy chciał jak najgłębiej wsadzić rękę i dozymetr "w reaktor" (w rzeczywistości - basen wypalonego paliwa jądrowego, już bez paliwa) by zliczyć jak największą wartość. Rekordem był 1mSv/h (1000uSv/h). Nasza grupa zajawieńców jądrowych, w tym branżowych specjalistów gdyby miała możliwość to zjechałaby na linie na sam dół zbiornika - ot po prostu z ciekawości 

Zgasiliśmy za sobą światło i w wesołej atmosferze ruszyliśmy w kierunku wyjścia, co oznaczało niemal kilometr pieszej wędrówki po labiryncie korytarzy. Kto chciał zjechał windą, reszta wróciła schodami. Przebraliśmy się w swoje ubrania, przeszliśmy ponowną wewnętrzną kontrolę dozymetryczną i... okazało się, że jest już na tyle późno, że mamy do wyboru: powrót do Prypeci lub Oko Moskwy. Cała grupa zgodnie opowiedziała się za tym drugim. Dobrze, że zrezygnowaliśmy z obiadu, wtedy nie starczyłoby czasu na żadne z powyższych.
Ostatni rzut oka na srebrzystą kopułę nowego sarkofagu i pognaliśmy na południe. Po skręcie na betonową drogę prowadzącą do radaru, ta dłużyła się niemiłosiernie jak nigdy wcześniej. Byliśmy tu wielokrotnie, ale te siedem kilometrów w naszej pamięci wydawało się znacznie krótsze. Widok jaki nas otaczał także się zmienił. Zamiast gęstego lasu - wystające po horyzont z ziemi kikuty spalonych drzew. Pożar sprzed kilku lat zebrał gęste żniwo.
Bus zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od większej z anten. Jak pewnie się domyślacie - nie było mowy o wejściu na górę. Czujne oko przewodnika śledziło nasze ruchy, więc po prostu zrobiliśmy sobie wycieczkę wzdłuż metalowych kolosów. Poza pojawieniem się na szczycie kamer, nadajników GSM, a na dole - buczącego kontenera - jak mniemam, zasilającego kamery, wiele się nie zmieniło. Za to na piaskach wzdłuż radaru urządzono strzelnicę. Znajdowało się tam pełno przestrzelonego złomu, tarczy i łusek po nabojach.
Wracamy! - krzyknął nasz przewodnik. Było już po zachodzie słońca, więc wgramoliliśmy się do busa i ruszyliśmy ku końcu naszej przygody. Część z nas zasnęła przemęczona całym dniem bez posiłku. Po drodze zahaczyliśmy o Czarnobyl, żeby oddać dozymetry i nawet nie wiem kiedy minęliśmy KPP Dityatki. Po prostu - nagle znaleźliśmy się poza Strefą.
Tak skończył się długo przez nas oczekiwany powrót do Zony. Czy było warto? Oczywiście, choć na pewno po jednym dniu czuliśmy wielki niedosyt. Poza tym wlał w serca nas, czarnobylskich maniaków wielką gorycz, pokazując, że to miejsce już nigdy nie będzie wyglądało tak jak sobie zapamiętaliśmy je sprzed wojny. Czy tu jeszcze wrócimy? Na pewno!