Termachiwka, Krasjatycze, Dubowa...
most coraz bliżej. Stresu tym razem nie ma, bo jedziemy w
charakterze osób towarzyszących. W skrócie - odwozimy kolegę do
samej granicy Zony.
Ostatni zakręt, ostatnia prosta,
pojawiają się betonowe zapory. Kierowca gasi silnik i obiecuje
poczekać, a nasza czwórka idzie na najkrótszy w życiu nielegal.
Na miejsce, w którym mamy się
pożegnać wybraliśmy opuszczony przystanek autobusowy we wsi
Martynowicze. Księżyc jest w nowiu, ledwie widzimy swoje twarze,
ale w końcu po naszej lewej stronie zaczyna majaczyć zadaszona
budowla. W ruch idzie rum, a ponieważ wśród nas mamy też
jubilatkę (którą mieliście okazję poznać we wcześniejszych
historiach), każdy musi wypić przynajmniej po kolejce.
Odśpiewaliśmy szeptem okolicznościowe sto lat i już mieliśmy
ruszać z powrotem, kiedy to narastające we mnie pragnienie i
pewnego rodzaju tęsknota zwyciężyła i przemówiła tymi słowy:
"Pierdolę, idę z Bartkiem".
- No chyba sobie żartujesz?! Przecież
ustaliliśmy, że ostatecznie nigdzie dalej nie idziemy!- odezwały
się głosy moich współodprowadzaczy.
Wiedziałem, że innej opcji nie ma, że
muszę to zrobić, że mnie to czarnobylskie uzależnienie za chwilę
rozerwie. Wiedziałem również, że na nadchodzący, ostatni dzień
legalnej wycieczki, na której właśnie byłem zaplanowane jest
zwiedzanie wsi, w której miałem spędzić następną noc.
Ponieważ przed wyjazdem ustaliliśmy,
że na żaden nielegal nie idziemy, nikt z nas nie był przygotowany
na paręnastokilometrową podróż. Dlatego kilka osób było
zawiedzionych moim pomysłem i dając mi mocno do zrozumienia, że
też chciałyby pójść, próbowało odwieźć mnie od tego
szalonego pomysłu. Wypiliśmy jeszcze jeden kieliszek, a Bartek,
którego to właśnie odprowadzaliśmy wzniósł toast "za wolną
wolę!", co już całkowicie umocniło mnie w przekonaniu, że
nie zawrócę.
Pożegnaliśmy się w nie najlepszej
atmosferze (która na szczęście następnego dnia szybko uległa
poprawie) i targany myślami, czy na pewno postąpiłem właściwie i
czy przypadkiem właśnie nie zniszczyłem znajomej jej dnia urodzin
ruszyłem z Bartkiem wgłąb Zony.
Nigdy nie wiedziałem, że przyjdzie mi
iść przez Strefę ubrany jedynie w kurtkę i spodnie NovArki,
konsorcjum budującego nowy sarkofag nad zniszczonym reaktorem
Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. W kieszeni miałem tylko
półlitrową butelkę Coca-Coli i licznik Geigera. Na szyi natomiast
- paszport, dozymetr i elektroniczny bilet wstępu do Strefy (jak
wspominałem - byłem właśnie przed ostatnim dniem czterodniowej
legalnej wycieczki do Strefy).
To czego się obawiałem, czyli chłód,
szybko minęło. Zmęczenia nie czułem, co więcej - nawet nie
wypadało go czuć, kiedy obok miało się stalkera z 17-kilogramowym
plecakiem, a ty - wesoło bez żadnego ciężaru przemierzałeś
kolejne kilometry Zony.
Po kolejnych kwadransach rozmów i
dyskusji na wszystkie możliwe tematy i wypaleniu kolejnych
papierosów podczas postojów weszliśmy do wsi Dąbrowa, by ominąć
KPP. Zaśmiałem się - za kilkanaście godzin miałem przejeżdżać
tędy legalnie, żeby pierwszy raz zobaczyć jak wygląda ów
posterunek od środka.
Niewyspanie i księżyc w nowiu, czyli
jego brak sprawiły, że raz za razem wbijaliśmy sobie w oczy
gałęzie lub stawaliśmy na czymś co wydało dźwięk słyszany w
promieniu kilkuset metrów. Dotarło do mnie, że opcja pójścia z
Bartkiem ma jeszcze jeden plus - zanim przyjedzie moja legalna
wycieczka - zdążę się porządnie wyspać.
Po ominięciu KPP został nam tylko
jeden newralgiczny punkt - PUSO Dąbrowa (Punkt dekontaminacji
pojazdów), gdzie z reguły z szosy widoczne są zapalone reflektory,
ale na tym cała "straszność" tego miejsca się kończy.
Tym razem przywitało nas ujadanie psów, więc wyposażeni w
kije-odstraszacze, przygotowani na konfrontacje z bestiami...
ominęliśmy PUSO i zostawiliśmy ujadanie za sobą.
Powoli zaczynało świtać. Piaszczysta
ścieżynka doprowadziła nas do tamy, gdzie pozwoliliśmy sobie na
krótki postój i uraczenie się piwem. Mój kompan rozpalił ognisko
(jest w tym mistrzem), a ja na kilka chwil przysnąłem. Mimo, że do
wschodu słońca zostało niewiele, znużenie jednak zwyciężyło.
Kosztem zobaczenia najpiękniejszego widoku w Zonie zdecydowaliśmy
ruszyć w dalszą drogę, by zyskać te kilkanaście minut snu
więcej, zanim obudzi nas legalna wycieczka.
Cała wieś była usłana śladami
bytujących tu krów, i nie mam na myśli śladów racic. W końcu,
omijając slalomem owe ślady trafiliśmy do pokrytej zieloną farbą
chaty. W środku, wbrew naszym złym przeczuciom okazało się być
stosunkowo ciepło, więc porzuciliśmy pomysł rozpalania w piecu.
Złączyliśmy dwa materace w jedno łóżko, przykryliśmy je
brezentem i opatulając się szerokim śpiworem jak kołdrą,
zasnęliśmy.
"Oj Stalker, Stalker, czy nie
zastanowiłeś się choć na chwilę jakie to mogło mieć dla mnie
konsekwencje" - obudził mnie rano znajomy głos, z którego to
właścicielem miałem za kilka godzin przekraczać legalnie KPP.
Przeprosiłem najładniej jak potrafiłem, przewodnik okazał się
wyrozumiały i podając mi do ręki kieliszek samogonu wzniósł
toast za solenizantkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz