Powoli zaczynało świtać. Doszliśmy do betonowego budynku, w którym dawniej znajdowały się pompy mające zasilać stworzony po awarii system melioracyjny okolicznych pól. Na szybko przekąsiliśmy coś suchego, zmieniłem skarpetki i wykręciłem wkładki do butów. Słońce przywitało nas na asfalcie do Łubianki. Byliśmy zbyt zmęczeni akcją z pontonem, żeby zbytnio przejmować się ostrożnością, jednak raz po raz zerkaliśmy do tyłu, żeby nie zaskoczył nas żaden nadjeżdżający zza pleców samochód.
Idealnie proste, ciągnące się przez dziesiątki kilometrów linie wiecznie będą robić na mnie wrażenie. Mógłbym pod nimi siedzieć godzinami i w akompaniamencie bzyczenia prądu patrzeć w dal. |
Najpiękniejsze wschody słońca widziałem w Łubiance (kliknij, żeby powiększyć) |
Łubiańskie pola tradycyjnie o tej porze spowite były gęstą mgłą, a próbujące się przez nią przebić promienie słońca raczyły nas niepowtarzalnymi widokami. Przy skręcie na szutrową drogę do samej wsi zauważyliśmy w trawie biały obiekt. Okazał się być czaszką krowy. Skąd wzięło się domowe bydło w Zonie? Po okolicznych wsiach od pewnego już czasu biega sobie samopas niemałe stadko zdziczałych krów. Prawdopodobnie są to potomki i potomczynie krów, którymi zajmowała się baba Olga, jednak kiedy brakło jej sił na dalszą pieczę nad nimi, zaczęły dbać o siebie same. Nieprzygotowane do życia bez człowieka powoli zdychają, jednak niektóre z nich radzą sobie nadzwyczaj dobrze i nierzadko dochodzi do sytuacji, że z opuszczonej chaty wprost na ciebie wybiega rozjuszony byk. Równie często jednak można znaleźć takie trofea, lub nawet całe zdechłe, powoli rozkładające się truchła.
Trofeum założyłem na plecy z planem przystrojenia chaty w cenną ozdobę, na róg zawieszając reklamówkę z butelkami po wodzie. Szurając ze zmęczenia nogami ruszyliśmy w głąb wsi.
Wycieńczeni i śpiący, w końcu dotarliśmy do chaty, by kilka minut później paść na wygodne materace i zasnąć. Dziesięć godzin później po zjedzeniu czegoś, co można nazwać obiadem wypoczęci i najedzeni wyruszyliśmy na krótkie zwiedzanie. Krótkie, bo tego dnia mieliśmy jeszcze w planach przeprowadzkę do innej wioski. Dochodząc do centrum wsi, za jaki uważam klub, sklep i pomnik partyzanta usłyszeliśmy głosy, a w krzakach przed nami zamajaczył biały bus.
Składu busa nie ujawnię :) |
Trochę podchodów, sondowania sytuacji i nasze
przypuszczenia okazały się prawdziwe. Wyszliśmy z zarośli, żeby
przywitać się ze znajomymi z legalnej wyprawy. Nie obyło się
oczywiście bez wypicia kilku „czarek” samogonu i zrelacjonowania
nocnych przygód. Niestety rozpalone przez nich ognisko już
dogorywało, więc na kiełbaski się nie załapaliśmy. Czarnobylscy
przyjaciele dali nam jednak siatę z chlebem, kiełbasą, kilka
butelek wody mineralnej (jak się później okazało zbawiennych) i
po kilkunastu minutach miłej pogawędki odjechali.
Popilnowaliśmy jeszcze kilka minut
ogniska, żeby nie dopuścić do kolejnego pożaru w tej
niepozbawionej pechowej historii wsi i ruszyliśmy na WiFi tamę w
poszukiwaniu zasięgu i ładnych widoków. Ta okazała się
odmalowana za pomocą białej farby w najbardziej możliwy chamski
sposób, ale kto by się przejmował starannością w zapomnianej
przez Boga wiosce w Czarnobylskiej Zonie.
Szukanie zasięgu, jak za starych, dobrych czasów |
Niski stan płynącej
tędy rzeki Illji nastrajał nas optymistycznie przed zaplanowanym na
za kilka dni plażowaniem w Prypeci. Odganiając półtoracentymetrowe
mrówki i raz po raz wdrapując się na wysokie korby tamy w końcu
złapałem zasięg i poinformowałem kilku znajomych o pomyślnym
wejściu do Zony. Czas było wracać do domu.
Po spakowaniu, wyniesieniu śmieci, zamieceniu podłogi i powieszeniu czerepu krowy na ścianie (zdjęcie ilustrujące ten wpis) w końcu ruszyliśmy do kolejnej wioski, w której
planowo mieliśmy nocować. Do chatki dotarliśmy przed zachodem
słońca. Otworzyłem drzwi i na ułamek sekundy zamarłem. Przywitał
mnie, bowiem taki oto widok:
Powoli podszedłem do jegomościa i ścisnąłem jego łydkę, żeby przekonać się, że nasz podróżny jest tylko wypełnioną sianem kukłą. Ot, stalkerskie poczucie humoru.
Wody starczyło nam jedynie na
przyrządzenie obiadokolacji i przygotowanie butelki słodkiej jak
ulep herbaty. W plecaku wciąż miałem podarowane przez znajomego z
białego busa trzy białostockie kiełbaski. Rozpaliliśmy więc w
palenisku przed domem ognisko i jak przystało na prawdziwe, polskie
wakacje – na wystruganych kijach przyrządziliśmy mięsiwo.
Najedzony położyłem się na ławie w kuchni. Typowej podłużnej ławie jakie w starych chatach można
znaleźć przy stole na którym cała rodzina je w niedzielę obiad.
Długo jednak nie mogłem zmrużyć oka. Gdy już prawie zasnąłem między stopy wskoczyło mi jakieś futro. Zapaliłem trzymaną na wszelki wypadek w śpiworze latarkę, żeby zauważyć tylko uciekający po piecu i
wskakujący na poddasze przez dziurę w suficie puchaty ogon
wiewiórki. W końcu zasnąłem. Co chwila budziły mnie jednak dźwięki podchodzących do chaty zwierząt, uruchamiających "alarm" w postaci zawieszonego na sznurku krowiego dzwonka lub ścierpnięta, pozbawiona czucia od leżenia na niej ręka. Nie potrafię się wyspać w Zonie...
Następny dzień spędziliśmy pod znakiem poszukiwań nadającej się do picia wody. Ale o tym w kolejnej części. Poniżej kilka zdjęć z opisanego wyżej dnia:
(kliknij w zdjęcie, żeby powiększyć)
(kliknij w zdjęcie, żeby powiększyć)
1. Prowizoryczna naprawa zawalonego zimą krzyża:
2. WiFi tama i szukanie zasięgu:
Ukraińska sztuka malowania mostów. |
3. Łubiańskie klimaty
Autorzy zdjęć: PolishStalker i Karol Karol
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz