Dawno nic nie wrzucałem. Od wydarzeń z ostatniego „wyprawowego” wpisu minęły prawie dwa lata, a przez ten czas zdążyłem odwiedzić Strefę osiem razy: raz legalnie i siedem razy po swojemu (raz nawet spędzając tam miesiąc). Ostatnie dwa sylwestry też oczywiście spędziłem w Zonie. W międzyczasie pojawiło się tyle historii, że trudno mi pisać o czymś co wydarzyło się wieki temu i z perspektywy czasu nie wydaje się już aż tak ekscytujące jak tygodnie, czy miesiące po powrocie z opisanych wypraw. Chciałem to pełnoprawnie dokończyć, ale, że opis drogi do Prypeci dużo by się nie różnił od opisu mojej pierwszej wyprawy, byłoby to po prostu nudne. Pozwolę sobie tutaj tylko w jednej stronie A4 opisać jak to się wakacyjna wyprawa w 2016 roku skończyła (i zasadniczo zaczęła)
Część V: Epilog
15 sierpnia
2016 roku Druga, może trzecia w nocy
Przerzuciliśmy nasze
rowery przez most. Nikogo nie słychać – dobry znak, połowa
sukcesu. Było ciemno, a może jasno? Już nie pamiętam. Raczej
ciemno. Na pierwszym przystanku autobusowym (dodałbym „opuszczonym”,
ale tu wszystko jest opuszczone, więc tylko marnowałbym papier,
gdybym napisał to w książce, ale, że piszę to na blogu to marnuję cenną przestrzeń serwerów Google) zrobiliśmy obiecany postój, gdyż z rowerem Justyny był
problem - jechał za wolno. Popatrzyłem swoim amatorskim okiem i
uznałem, że faktycznie mogło się jej źle jeździć, ponieważ krzywo
zamontowane przednie koło sprawiało, że przez pół obrotu tarły
o nie klocki hamulca. Nie mając niczego oprócz radzieckiego klucza
podarowanego przez ochroniarza w malińskim hotelu, najrozsądniejszą
opcją było rozwarcie hamulca na stałe, tak, żeby nie dało się go używać i zamiana rowerami (Justyna, jak
wspominałem była po półżyciowej przerwie w jeżdżeniu na
tychże, więc wolała nie ryzykować jazdy z jednym hamulcem).
Tak też zrobiliśmy i pojechaliśmy dalej lawirując między
gałęziami leżącymi na starym, radzieckim asfalcie, swoją drogą
– będącym w lepszym stanie niż niejedna główna droga na
Ukrainie.
Szlaban dawnej granicy strefy |
Przejeżdżając przez kilka
wiosek, nasłuchując pisków lisa biegającego w bliskiej od nas
odległości i posilając się po drodze kilkoma batonami dotarliśmy
razem ze wschodem słońca do mostu na rzece Ilja. Oglądając
ciągnące się po horyzont pola i wijącą się między nimi rzekę
Ilję usłyszeliśmy... dźwięk. Głos, czy szelest, sami nie wiemy.
Ukryliśmy się w rowie i spadło na nas jakieś jabłko, Atmosfera
była bardzo wyluzowana, zupełnie odwrotna niż przy pierwszym
wyjeździe, więc próbując bez skutku zachować powagę nagraliśmy
tylko wideo, że kitramy się w krzakach, a ktoś rzuca do nas
jabłkami, żeby po chwili, uznając, że jest tu nas dwójka i
nikt nam nic nie zrobi, wyjść z kryjówki i wejść w gęsty las.
Dwa lata temu jeszcze nie wiedziałem, że kilometr, czy dwa dalej
jest ładna, piaszczysta droga prowadząca prosto do następnej
wioski, więc po prostu poszliśmy na azymut, chcąc dotrzeć do
przeciwpożarowej przecinki. Jak mówiłem – atmosfera była inna
niż na wcześniejszej wyprawie - gdy tam przerażał mnie każdy
dźwięk, tutaj tego nie było. Szliśmy głośno, jak u siebie
śmiejąc się z każdego dźwięku, sytuacji, która jeszcze rok
wcześniej przyprawiłaby mnie o zawał serca. Po godzinie
przepychania się przez gęste krzaki dotarliśmy do asfaltowej
drogi, której być tu nie powinno. Okazało się, że zatoczyliśmy
krąg, wracając do punktu wyjścia...
Tak się kończy chodzenie "na przestrzał" bez patrzenia na kompas, czy chociażby pozycję słońca na niebie |
Gdzie jesteśmy? W lesie |
Jedno z moich ulubionych stalkerskich zdjęć, autorstwa Justyny. |
Po
kilku godzinach przedzierania się z rowerami przez krzaki, przed
południem do Łubianki, gdzie spędziliśmy ciepły dzień na spaniu
i opalaniu się, a przede wszystkim na zastanawianiu się, czy
czasowo wyrobimy się z powrotem do Polski, nie spóźniając się do
pracy. Starałem się przekonać mojego współtowarzysza wyprawy, że
nielegal bez Prypeci to żaden nielegal i można pomyśleć też nad
pewną UKRYTĄ OPCJĄ (o której później).
Tak, było ciepło |
Opuściliśmy wioskę i kilka razy skacząc przed samochodami, po kilku godzinach w końcu dojechaliśmy do Prypeci. Zostawiliśmy rowery przy niedokończonych garażach, 500 metrów od miasta i idąc dziwnymi polami, prawie łamiąc
sobie nogi w dziurach, z których pewnie dawniej pobierano próbki
gleby dotarliśmy pod Fujiyamę. Koło drugiej w nocy byliśmy już w naszym mieszkaniu i po zjedzeniu skromnej kolacji poszliśmy na dach, zabierając ze sobą na raty karimaty i śpiwory. Było dość ciepło, a widok spadających gwiazd nad - wtedy jeszcze - starym sarkofagiem, będzie jednym z piękniejszych widoków w moim życiu. Zasnęliśmy.
Wschody są piękniejsze od zachodów, dlatego warto się przemóc i wstać o tej 4 nad ranem :) |
Rankiem, po
posileniu się kabanosem i batonem przedarliśmy się pod stadion,
żeby spotkać polską grupę, z która mieliśmy... wyjechać ze
Strefy. Połaziliśmy trochę po Prypeci i pod wieczór, gdy złapał
nas już silny deszcz, podeszliśmy do autobusu, gdzie tajemniczy
człowiek wziął od nas paszporty, żeby dopisać nas ołówkiem na
wydrukowaną listę uczestników (serio!). Zdziwieni usadowiliśmy
się w nowiutkim autobusie i ruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej
Semichody, gdzie zostawiając grupę wracającą do Sławutycza, już
w 5 osobowym składzie (Ja, Justyna, kierowca, przewodnik i
tajemniczy, starszy człowiek) ruszyliśmy w kierunku miasteczka
Czarnobyl. Jak pewnie pamiętacie – między Prypecią a Czarnobylem
znajduje się KPP (punkt kontrolny) Lelew, strzegący wjazdu i
wyjazdu z 10-kilometrowej strefy całkowitego wysiedlenia.
Zatrzymaliśmy się i trochę zestresowani, ale ostatecznie – bez
większych problemów przeszliśmy przez bramki dozymetryczne. Mniej
szczęścia miał zabrany przez nas po drodze pracownik elektrowni,
który „zapikał” i groziło mu zostanie zakopanym na wieki w
ołowianej trumnie. Czy tak się stało, już się nie
dowiedzieliśmy, bo w dalszą drogę ruszyliśmy w okrojonym
składzie, zostawiając nieszczęśnika na KPP.
Andrzej, bo
tak było na imię jadącemu z nami przewodnikowi zaproponował,
żebyśmy zatrzymali się przy jednym z miejscowych sklepów, w celu
uzupełnienia płynów i kończących się papierosów. Żar lał się
z nieba, więc zaopatrzyliśmy się w dwulitrową Colę i lody
Eskimos, uznając, że jest to dość zabawne być nielegalnie w
Zonie i jak gdyby nigdy nic wejść do sklepu, zachowując się jak
każdy inny klient oraz mieć jeszcze pretensje do ekspedientki, że
sklep nie prowadzi sprzedaży wyrobów tytoniowych.
Ruszyliśmy dalej. Mając
przed sobą jeszcze kilkanaście kilometrów do wyjazdowego KPP
Ditiatki zaczęliśmy zastanawiać się kiedy i gdzie dołączymy do
legalnej grupy, żeby wrócić z nimi do Polski. Co istotne –
autobus, w którym teraz siedzieliśmy, nie był naszym docelowym
środkiem transportu, po dojechaniu do Kijowa miał zaraz jechać do
Odessy. Zachęcony żelkami i innymi polskimi smakołykami kierowca
(nomen-omen był pierwszy raz w Strefie i bardzo mu się tutaj
podobało) zaproponował nam nawet, czy nie chcemy się z nim zabrać
nad morze Czarne. Zawiozę was, popływacie sobie, poopalacie się
i wrócicie do domu - plan
wydawał się być kuszący, ale niestety jak się za chwilę okaże
nie miał prawa się udać.
Po zatrzymaniu się na KPP
Ditiatki i przejściu kolejnej kontroli dozymetrycznej, szczęśliwi,
że udało się bez żadnych konsekwencji pogwałcić ukraińskie
prawo, schowaliśmy się z tajemniczym człowiekiem za wiatą
okolicznego przystanku, żeby zgodnie z obietnicą oddać mu za
przysługę trochę lokalnej waluty. Czterocyfrowa kwota z końcówką
UAH przestała być już nasza, ale za to udało nam się w
ekspresowym tempie pójść do Prypeci i z powrotem. Czując pewien niedosyt, że nasz pobyt trwał
mniej niż dwie doby, byliśmy i tak zdziwieni, że czas w Strefie
płynie tak wolno. Będąc tam niecałe 40 godzin, odczuwaliśmy to
jak przynajmniej 5 dniową wyprawę.
KPP Ditiatki fot. Tomasz Róg |
Ruszyliśmy z zapasem
czasu mającym nam starczyć na dojechanie do odległego o sto
kilometrów od Kijowa miasteczka Malin, gdzie wciąż czekały na nas
nasze bagaże. Nasze dobre nastroje jednak zniszczyło niespodziewane
zatrzymanie autokaru - pękła jakaś uszczelka. W szczerym polu. Dwadzieścia kilometrów za
granicą Strefy. W tamtym momencie już byłem niemal stuprocentowo
pewien, że ciąży nade mną klątwa, która sprawia, że dopóki
nie przekroczę granicy ukochanej Zony to jakaś niewidzialna siła
będzie rzucała mi kłody pod nogi, starając się maksymalnie
utrudnić podróżowanie po Ukrainie.
Sentymenty i inne rozważania trzeba było jednak odrzucić na bok i zastanowić się
co robić dalej. Kierowca poszedł szukać w pobliskiej wiosce
lokalnego majstra, a nam pozostało jedynie czekać patrząc tylko
jak zbliża się godzina odjazdu pociągu Kijów – Malin, od
którego dzieliło nas wciąż kilkadziesiąt kilometrów.
Andrzej,
przewodnik, który zabrał się z nami do Kijowa, zaproponował,
żebyśmy skorzystali z opcji pojechania lokalną marszrutką. Tak,
też zrobiliśmy, sadowiąc się wygodnie w busie, zapłaciliśmy
jakieś śmiesznie niskie pieniądze, w wysokości około 20UAH od
osoby i byłoby kolorowo, gdyby nie fakt, że dostaliśmy telefon z
autobusu, że jednak chyba się uda go naprawić i oczywiście...skorzystaliśmy z tej opcji. Marszrutka odjechała, my wróciliśmy
do autobusu, gdzie okazało się, że – jednak trochę to jeszcze
potrwa. Nosz...
Będąc już trochę rozbawieni absurdem tej
sytuacji uznaliśmy, że nie ma co ryzykować, idziemy na przystanek
autobusowy i jedziemy pierwszym lepszym busem jaki się zatrzyma.
Trochę papierosów wypaliliśmy zanim przyjechał oczekiwany
transport i docierając już po zmroku do Kijowa skierowaliśmy się
na dworzec PKP (właściwie to UZ, bo tak się nazywa ichniejszy
państwowy przewoźnik). Jak mogliśmy się spodziewać, następny
pociąg do Malina był dopiero rano, więc trzeba było pójść na
kompromis i olewając bagaże, skupić się na najważniejszym, czyli
wyrobieniem się na czas na stację benzynową w wiosce Bucza, gdzie
miał zatrzymać się autobus zabierający nas do Polski.
Jak na
złość na naszych telefonach zostało nam po kilka procent baterii,
więc nie ryzykując stracenia kontaktu ze światem, zamiast zdobyć
od znajomego sprawdzony numer na taxi, wzięliśmy taksówkę spod
dworca...
Każdy turysta, gdziekolwiek nie pojedzie, powinien
wiedzieć, że ostatnie miejsce gdzie szuka się taksówek to plac
przed dworcem. Jeśli was nie oskubią z pieniędzy krzycząc sobie
kwotę dziesięciokrotnie wyższą od faktycznej, to na pewno
zapamiętacie taką podróż na długo. Tak było i tutaj. Moje mało
wybredne oko uznało, że idealnym samochodem do zawiezienia nas 20
kilometrów za miasto będzie pomalowana w żółtoczarną
kratownicę, niczym samochód przeznaczony do testów zderzeniowych,
stareńka Daewoo Nexia z łysym jegomościem za kierownicą. Kolja,
bo tak było mu na imię (tak naprawdę, to nie pytałem go, ale na
pewno tak miał, sądząc po osiedlowym stylu) zapytał kuda? i ruszyliśmy w naszą najbardziej stresującą w życiu podróż.
Pan
Kolja po kilkuset metrach uznał, że dobrą opcją będzie odpalić
papierosa mając za sobą dwójkę pasażerów. Jednak to byśmy
jeszcze zrozumieli – no Ukraina w końcu. Jednak zaczęliśmy się
mocno zastanawiać nad trzeźwością umysłu naszego kierowcy, kiedy
gnając ponad 100km/h przez miasto, do palenia papierosa dorzucił
rozmowę przez telefon. Przez pewien czas wydawało mi się, że
trzecią ręką stara się, sądząc po zapachu odpalić między
kolanami jakąś sziszę.
Popatrzyliśmy z Justyną na siebie,
trochę spłoszeni, w oczach mając tylko pytające czy my na
pewno dobrze jedziemy?. Ostatki baterii na telefonie pokazały
nam, że prawdopodobnie zmierzamy w dobrym kierunku, ale że w
głowach mieliśmy już wylądowanie w bagażniku tejże Nexii i w
najlepszym wypadku pozbawienie nerek, więc informacja ta niezbyt nas
uspokajała. Nie pomogła również podsłuchana rozmowa naszego
sympatycznego ukraińca, z której zrozumieliśmy tylko kilka
urywków: No tak... jadę już do ciebie... na razie wiozę
dwójkę
Gdy to usłyszałem
wyjąłem dyskretnie z portfela 200 dolarów trzymane na wszelki
wypadek i schowałem je pod bokserki. Może chociaż bieliznę na nas
zostawią – pomyślałem i już chciałem rozpocząć podsumowanie
swojego życia, gdyby nie fakt, że za oknem mignęła mi tabliczka z
napisem Bucza. Emocje
trochę zeszły, a gdy zauważyliśmy znajomą z legalnych wyjazdów
stację benzynową wiedzieliśmy, że gdy tylko uda nam się opuścić
tą przeklętą taksówkę, to już wygraliśmy drugie życie. Kolja
się zatrzymał, my wybiegliśmy jak oparzeni, zabierając szybko z
bagażnika plecaki.
- Ile? - zapytałem taksówkarza
- 100
-
Serio, tak mało? - powiedziałem do Justyny – kurcze mam tylko
dwusetkę.
Daliśmy mu różowy banknot z Lesią Ukrainką.
Zdziwił się, że nie chcemy reszty, ale zdziwił się do pustej
przestrzeni, bo nas tam dawno już nie było. Ukryliśmy się w
restauracji na stacji benzynowej i śmiejąc się do siebie
zaczęliśmy analizować jak cudem uciekliśmy z objęć śmierci.
W
końcu autobus z legalsami przyjechał. Tradycyjne milion
pytań: a gdzie śpicie?, a co pijecie?, a czy się nie boicie, że
to pijecie?, a czy słychać zwierzęta?, a gdzie się myjecie?, ale
jak to się nie myjecie?, a gdzie robicie kupę?
Po zaspokojeniu
ciekawości całego autobusu, w końcu można było pójść spać,
żeby obudzić się dopiero na granicy, gdzie po staniu w tradycyjnie
długiej kolejce, w końcu wjechaliśmy do Polski.
Wszystko
ostatecznie skończyło się szczęśliwie, ale bagaże wciąż
czekały na nas w malińskim hotelu Ukraina. Wymyśliłem, że skoro
niedługo mam urodziny, to można by pojechać w kilka osób na
Ukrainę, autobusem legalnej wycieczki, która miała mieć miejsce w
tym terminie i przy okazji zabrać nasze torby. Zapytałem o to
organizatora (niech będzie, że ma na imię Paweł). Stwierdził, że
przyda mu się pomoc przy tym wyjeździe i tak 2 tygodnie po
nielegalu, znów byłem w drodze do Czarnobyla. Obudziłem się,
włączyłem mapę, żeby dowiedzieć się gdzie jestem, okazało
się, że fuksem nie zaspałem Malina i ledwie jeszcze kontaktując
podszedłem do Pawła, mówiąc – zatrzymasz się tutaj? Trochę
się zdziwił, bo co interesującego może być pośrodku takiego
pustkowia? Przypomniał sobie jednak, że głównym celem mojego
pobytu jest zabranie bagaży. Nie było tylko wiadomo, czy wyrobie
się czasowo z dotarciem do położonego jakieś 10 kilometrów od
głównej drogi Malina i dogonienia ich w Kijowie. Na szczęście
okazało się, że grupa chce spędzić jeszcze kilka godzin w Willi
Janukowycza nieopodal Kijowa, więc wydawało się, że zdążyć
powinienem z palcem w zupie.
Wyszedłem z autobusu, strasznie
zaspany i zaopatrzony jedynie w telefon, portfel, paszport i dwa łyki
mirandy w butelce zacząłem iść w kierunku miasta starając się
złapać po drodze jakiegoś stopa. Żar lał się z nieba, było co
najmniej 30 stopni w cieniu, a droga wydawała się nie kończyć. Co
kilkanaście minut pojawiał się jakiś gruchot, ale nawet ani
myślał się zatrzymać. Zdesperowany zacząłem nawet machać
500-hrywnowym banknotem na stopa, ale odniosło to jeszcze gorszy
skutek. Nie mając już nic do picia dotarłem do wioski o wdzięcznej
nazwie „Pierożki”, gdzie nikt, jak na złość, nie znał numeru
na taksówkę. Zasięgu oczywiście też nie było, więc nijak nie
dało się zasięgnąć informacji w internecie. W końcu, po
przejściu jakichś 8 kilometrów, gdy zacząłem mijać już
pierwsze malińskie domki zatrzymał się koło mnie taksówkarz i
zapytał czy mnie nie podrzucić. Aż miałem ochotę powiedzieć
teraz to się wszyscy wypchajcie, ale, że alternatywą było
jeszcze jakieś pół godziny marszu, to wsiadłem i poprosiłem „pod
hotel”. Kierowca okazał się miły i powiedział, że i tak wraca
z kursu, więc mogę mu zapłacić ile chcę. Jako, że nie
wiedziałem ile to jest dużo, to zaproponował 40 UAH. Ok, uczciwie.
Dotarłem do hotelu, zabrałem bagaże, wysłuchując jeszcze po
drodze obrażonej recepcjonistki, że musiała to tak długo trzymać
i, że teraz to ona już nie chce żadnych pieniędzy ode mnie.
Nie zważając na to i tak jej zostawiłem w podzięce jakiś
banknot, wziąłem marszrutkę do Kijowa i będąc w szoku, że jest
taka tania, otoczony swojskim zapachem tobołów starych babuszek
poszedłem spać.
W Kijowie okazało się, że zostało mi
tragicznie mało czasu, a godziny są raczej szczytu niż nocne.
Zapytałem kierowcę złapanej taksówki, czy zdąży w 20 minut
dojechać do Meżyhirii – posiadłości Janukowycza. Odpowiedział,
że:
Postawił
jednak sobie za punkt honoru, że ma zdążyć i pędząc po
kijowskich ulicach, wjechał ostatecznie na stacje benzynową,
zatrzymując się z szarpnięciem ABSu przed stojącym tam, naszym
autobusem, tak, zeby przypadkiem ten, nie odjechał. Zapłaciłem,
wsiadłem do autobusu i odjechaliśmy. Dopiero wtedy przypomniałem
sobie, że mam dzisiaj urodziny, jednak nawet mimo to, los nie okazał
się łaskawy, bo kilkanaście minut po ruszeniu ze stacji wjechał w
nas czarny Mercedes klasy G zarysowując prawy bok autobusu.
Ponad
pięć godzin czekania w upale, aż lokalny rozrabiaka w końcu
przekona policjantów, że to nie jego wina, wcześniej dostając od
znajomego fikcyjne ubezpieczenie podbite kilka godzin wcześniej.
Najbardziej w całej tej sytuacji zaskoczyła mnie kultura kijowskich
kierowców. Zajmowaliśmy dwa pasy czteropasmowej arterii, a nikt
nawet nie zatrąbił, nie krzyczał, wiedząc, że i tak na nic to
się nie zda. W międzyczasie zahaczyły o siebie trolejbus i jakiś
stary ZIŁ i sytuacja wyglądała mniej więcej tak:
- no i co ty
zrobiłeś?
- a co TY zrobiłeś?
- no zahaczyliśmy lusterkami
o siebie.
- dooobra, na szrocie znajdę takie za grosze.
I
odjechali, mrugając sobie jeszcze awaryjnymi
Policjant, który
zajmował się naszym wypadkiem skwitował to tylko słowami:
- A
wy też nie mogliście tak tego, kurwa załatwić?
W
końcu, przed zachodem słońca ruszyliśmy, żeby po 22 być w
Sławutyczu, gdzie jedyne o czym marzyłem to łyk zimnego,
urodzinowego piwa w Karczmie Stary Talin.
Podsumowując: niedosyt był, bo po pierwsze - strasznie krótko, a po drugie, dalej to nie był wyjazd w pełni udany, własnymi siłami poprowadzony od początku do końca. Jednak na kolejną okazję nie musiałem czekać za długo. W głowie pojawiła się myśl: a gdyby tak spędzić w Prypeci Nowy Rok?
Jestem pod wrażeniem. Świetny artykuł.
OdpowiedzUsuńDzięki!
Usuń