piątek, 22 czerwca 2018

Drugi Nielegal, czyli jak nie organizować wyjazdu za granice…ale dobrze się przy tym bawić - Część V: Epilog




Dawno nic nie wrzucałem. Od wydarzeń z ostatniego „wyprawowego” wpisu minęły prawie dwa lata, a przez ten czas zdążyłem odwiedzić Strefę osiem razy: raz legalnie i siedem razy po swojemu (raz nawet spędzając tam miesiąc). Ostatnie dwa sylwestry też oczywiście spędziłem w Zonie. W międzyczasie pojawiło się tyle historii, że trudno mi pisać o czymś co wydarzyło się wieki temu i z perspektywy czasu nie wydaje się już aż tak ekscytujące jak tygodnie, czy miesiące po powrocie z opisanych wypraw. Chciałem to pełnoprawnie dokończyć, ale, że opis drogi do Prypeci dużo by się nie różnił od opisu mojej pierwszej wyprawy, byłoby to po prostu nudne. Pozwolę sobie tutaj tylko w jednej stronie A4 opisać jak to się wakacyjna wyprawa w 2016 roku skończyła (i zasadniczo zaczęła)



Część V: Epilog
15 sierpnia 2016 roku Druga, może trzecia w nocy

      Przerzuciliśmy nasze rowery przez most. Nikogo nie słychać – dobry znak, połowa sukcesu. Było ciemno, a może jasno? Już nie pamiętam. Raczej ciemno. Na pierwszym przystanku autobusowym (dodałbym „opuszczonym”, ale tu wszystko jest opuszczone, więc tylko marnowałbym papier, gdybym napisał to w książce, ale, że piszę to na blogu to marnuję cenną przestrzeń serwerów Google) zrobiliśmy obiecany postój, gdyż z rowerem Justyny był problem - jechał za wolno. Popatrzyłem swoim amatorskim okiem i uznałem, że faktycznie mogło się jej źle jeździć, ponieważ krzywo zamontowane przednie koło sprawiało, że przez pół obrotu tarły o nie klocki hamulca. Nie mając niczego oprócz radzieckiego klucza podarowanego przez ochroniarza w malińskim hotelu, najrozsądniejszą opcją było rozwarcie hamulca na stałe, tak, żeby nie dało się go używać i zamiana rowerami (Justyna, jak wspominałem była po półżyciowej przerwie w jeżdżeniu na tychże, więc wolała nie ryzykować jazdy z jednym hamulcem).
Tak też zrobiliśmy i pojechaliśmy dalej lawirując między gałęziami leżącymi na starym, radzieckim asfalcie, swoją drogą – będącym w lepszym stanie niż niejedna główna droga na Ukrainie.



Szlaban dawnej granicy strefy


      Przejeżdżając przez kilka wiosek, nasłuchując pisków lisa biegającego w bliskiej od nas odległości i posilając się po drodze kilkoma batonami dotarliśmy razem ze wschodem słońca do mostu na rzece Ilja. Oglądając ciągnące się po horyzont pola i wijącą się między nimi rzekę Ilję usłyszeliśmy... dźwięk. Głos, czy szelest, sami nie wiemy. Ukryliśmy się w rowie i spadło na nas jakieś jabłko, Atmosfera była bardzo wyluzowana, zupełnie odwrotna niż przy pierwszym wyjeździe, więc próbując bez skutku zachować powagę nagraliśmy tylko wideo, że kitramy się w krzakach, a ktoś rzuca do nas jabłkami, żeby po chwili, uznając, że jest tu nas dwójka i nikt nam nic nie zrobi, wyjść z kryjówki i wejść w gęsty las. Dwa lata temu jeszcze nie wiedziałem, że kilometr, czy dwa dalej jest ładna, piaszczysta droga prowadząca prosto do następnej wioski, więc po prostu poszliśmy na azymut, chcąc dotrzeć do przeciwpożarowej przecinki. Jak mówiłem – atmosfera była inna niż na wcześniejszej wyprawie - gdy tam przerażał mnie każdy dźwięk, tutaj tego nie było. Szliśmy głośno, jak u siebie śmiejąc się z każdego dźwięku, sytuacji, która jeszcze rok wcześniej przyprawiłaby mnie o zawał serca. Po godzinie przepychania się przez gęste krzaki dotarliśmy do asfaltowej drogi, której być tu nie powinno. Okazało się, że zatoczyliśmy krąg, wracając do punktu wyjścia...

   
Tak się kończy chodzenie "na przestrzał" bez patrzenia na kompas, czy chociażby pozycję słońca na niebie
Gdzie jesteśmy? W lesie
Jedno z moich ulubionych stalkerskich zdjęć, autorstwa Justyny.

      Po kilku godzinach przedzierania się z rowerami przez krzaki, przed południem do Łubianki, gdzie spędziliśmy ciepły dzień na spaniu i opalaniu się, a przede wszystkim na zastanawianiu się, czy czasowo wyrobimy się z powrotem do Polski, nie spóźniając się do pracy. Starałem się przekonać mojego współtowarzysza wyprawy, że nielegal bez Prypeci to żaden nielegal i można pomyśleć też nad pewną UKRYTĄ OPCJĄ (o której później).


Tak, było ciepło


   Opuściliśmy wioskę i kilka razy skacząc przed samochodami, po kilku godzinach w końcu dojechaliśmy do Prypeci. Zostawiliśmy rowery przy niedokończonych garażach, 500 metrów od miasta i idąc dziwnymi polami, prawie łamiąc sobie nogi w dziurach, z których pewnie dawniej pobierano próbki gleby dotarliśmy pod Fujiyamę. Koło drugiej w nocy byliśmy już w naszym mieszkaniu i po zjedzeniu skromnej kolacji poszliśmy na dach, zabierając ze sobą na raty karimaty i śpiwory. Było dość ciepło, a widok spadających gwiazd nad - wtedy jeszcze - starym sarkofagiem, będzie jednym z piękniejszych widoków w moim życiu. Zasnęliśmy.
Wschody są piękniejsze od zachodów, dlatego warto się przemóc i wstać o tej 4 nad ranem :)

   Rankiem, po posileniu się kabanosem i batonem przedarliśmy się pod stadion, żeby spotkać polską grupę, z która mieliśmy... wyjechać ze Strefy. Połaziliśmy trochę po Prypeci i pod wieczór, gdy złapał nas już silny deszcz, podeszliśmy do autobusu, gdzie tajemniczy człowiek wziął od nas paszporty, żeby dopisać nas ołówkiem na wydrukowaną listę uczestników (serio!). Zdziwieni usadowiliśmy się w nowiutkim autobusie i ruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej Semichody, gdzie zostawiając grupę wracającą do Sławutycza, już w 5 osobowym składzie (Ja, Justyna, kierowca, przewodnik i tajemniczy, starszy człowiek) ruszyliśmy w kierunku miasteczka Czarnobyl. Jak pewnie pamiętacie – między Prypecią a Czarnobylem znajduje się KPP (punkt kontrolny) Lelew, strzegący wjazdu i wyjazdu z 10-kilometrowej strefy całkowitego wysiedlenia. Zatrzymaliśmy się i trochę zestresowani, ale ostatecznie – bez większych problemów przeszliśmy przez bramki dozymetryczne. Mniej szczęścia miał zabrany przez nas po drodze pracownik elektrowni, który „zapikał” i groziło mu zostanie zakopanym na wieki w ołowianej trumnie. Czy tak się stało, już się nie dowiedzieliśmy, bo w dalszą drogę ruszyliśmy w okrojonym składzie, zostawiając nieszczęśnika na KPP.

   Andrzej, bo tak było na imię jadącemu z nami przewodnikowi zaproponował, żebyśmy zatrzymali się przy jednym z miejscowych sklepów, w celu uzupełnienia płynów i kończących się papierosów. Żar lał się z nieba, więc zaopatrzyliśmy się w dwulitrową Colę i lody Eskimos, uznając, że jest to dość zabawne być nielegalnie w Zonie i jak gdyby nigdy nic wejść do sklepu, zachowując się jak każdy inny klient oraz mieć jeszcze pretensje do ekspedientki, że sklep nie prowadzi sprzedaży wyrobów tytoniowych.

Ruszyliśmy dalej. Mając przed sobą jeszcze kilkanaście kilometrów do wyjazdowego KPP Ditiatki zaczęliśmy zastanawiać się kiedy i gdzie dołączymy do legalnej grupy, żeby wrócić z nimi do Polski. Co istotne – autobus, w którym teraz siedzieliśmy, nie był naszym docelowym środkiem transportu, po dojechaniu do Kijowa miał zaraz jechać do Odessy. Zachęcony żelkami i innymi polskimi smakołykami kierowca (nomen-omen był pierwszy raz w Strefie i bardzo mu się tutaj podobało) zaproponował nam nawet, czy nie chcemy się z nim zabrać nad morze Czarne. Zawiozę was, popływacie sobie, poopalacie się i wrócicie do domu - plan wydawał się być kuszący, ale niestety jak się za chwilę okaże nie miał prawa się udać.

  Po zatrzymaniu się na KPP Ditiatki i przejściu kolejnej kontroli dozymetrycznej, szczęśliwi, że udało się bez żadnych konsekwencji pogwałcić ukraińskie prawo, schowaliśmy się z tajemniczym człowiekiem za wiatą okolicznego przystanku, żeby zgodnie z obietnicą oddać mu za przysługę trochę lokalnej waluty. Czterocyfrowa kwota z końcówką UAH przestała być już nasza, ale za to udało nam się w ekspresowym tempie pójść do Prypeci i z powrotem. Czując pewien niedosyt, że nasz pobyt trwał mniej niż dwie doby, byliśmy i tak zdziwieni, że czas w Strefie płynie tak wolno. Będąc tam niecałe 40 godzin, odczuwaliśmy to jak przynajmniej 5 dniową wyprawę.
   
KPP Ditiatki fot. Tomasz Róg

  Ruszyliśmy z zapasem czasu mającym nam starczyć na dojechanie do odległego o sto kilometrów od Kijowa miasteczka Malin, gdzie wciąż czekały na nas nasze bagaże. Nasze dobre nastroje jednak zniszczyło niespodziewane zatrzymanie autokaru - pękła jakaś uszczelka. W szczerym polu. Dwadzieścia kilometrów za granicą Strefy. W tamtym momencie już byłem niemal stuprocentowo pewien, że ciąży nade mną klątwa, która sprawia, że dopóki nie przekroczę granicy ukochanej Zony to jakaś niewidzialna siła będzie rzucała mi kłody pod nogi, starając się maksymalnie utrudnić podróżowanie po Ukrainie.
Sentymenty i inne rozważania trzeba było jednak odrzucić na bok i zastanowić się co robić dalej. Kierowca poszedł szukać w pobliskiej wiosce lokalnego majstra, a nam pozostało jedynie czekać patrząc tylko jak zbliża się godzina odjazdu pociągu Kijów – Malin, od którego dzieliło nas wciąż kilkadziesiąt kilometrów. 
Andrzej, przewodnik, który zabrał się z nami do Kijowa, zaproponował, żebyśmy skorzystali z opcji pojechania lokalną marszrutką. Tak, też zrobiliśmy, sadowiąc się wygodnie w busie, zapłaciliśmy jakieś śmiesznie niskie pieniądze, w wysokości około 20UAH od osoby i byłoby kolorowo, gdyby nie fakt, że dostaliśmy telefon z autobusu, że jednak chyba się uda go naprawić i oczywiście...skorzystaliśmy z tej opcji. Marszrutka odjechała, my wróciliśmy do autobusu, gdzie okazało się, że – jednak trochę to jeszcze potrwa. Nosz... 


   Będąc już trochę rozbawieni absurdem tej sytuacji uznaliśmy, że nie ma co ryzykować, idziemy na przystanek autobusowy i jedziemy pierwszym lepszym busem jaki się zatrzyma. 
Trochę papierosów wypaliliśmy zanim przyjechał oczekiwany transport i docierając już po zmroku do Kijowa skierowaliśmy się na dworzec PKP (właściwie to UZ, bo tak się nazywa ichniejszy państwowy przewoźnik). Jak mogliśmy się spodziewać, następny pociąg do Malina był dopiero rano, więc trzeba było pójść na kompromis i olewając bagaże, skupić się na najważniejszym, czyli wyrobieniem się na czas na stację benzynową w wiosce Bucza, gdzie miał zatrzymać się autobus zabierający nas do Polski. 
Jak na złość na naszych telefonach zostało nam po kilka procent baterii, więc nie ryzykując stracenia kontaktu ze światem, zamiast zdobyć od znajomego sprawdzony numer na taxi, wzięliśmy taksówkę spod dworca...

   Każdy turysta, gdziekolwiek nie pojedzie, powinien wiedzieć, że ostatnie miejsce gdzie szuka się taksówek to plac przed dworcem. Jeśli was nie oskubią z pieniędzy krzycząc sobie kwotę dziesięciokrotnie wyższą od faktycznej, to na pewno zapamiętacie taką podróż na długo. Tak było i tutaj. Moje mało wybredne oko uznało, że idealnym samochodem do zawiezienia nas 20 kilometrów za miasto będzie pomalowana w żółtoczarną kratownicę, niczym samochód przeznaczony do testów zderzeniowych, stareńka Daewoo Nexia z łysym jegomościem za kierownicą. Kolja, bo tak było mu na imię (tak naprawdę, to nie pytałem go, ale na pewno tak miał, sądząc po osiedlowym stylu) zapytał kuda? i ruszyliśmy w naszą najbardziej stresującą w życiu podróż.

  Pan Kolja po kilkuset metrach uznał, że dobrą opcją będzie odpalić papierosa mając za sobą dwójkę pasażerów. Jednak to byśmy jeszcze zrozumieli – no Ukraina w końcu. Jednak zaczęliśmy się mocno zastanawiać nad trzeźwością umysłu naszego kierowcy, kiedy gnając ponad 100km/h przez miasto, do palenia papierosa dorzucił rozmowę przez telefon. Przez pewien czas wydawało mi się, że trzecią ręką stara się, sądząc po zapachu odpalić między kolanami jakąś sziszę. 
Popatrzyliśmy z Justyną na siebie, trochę spłoszeni, w oczach mając tylko pytające czy my na pewno dobrze jedziemy?. Ostatki baterii na telefonie pokazały nam, że prawdopodobnie zmierzamy w dobrym kierunku, ale że w głowach mieliśmy już wylądowanie w bagażniku tejże Nexii i w najlepszym wypadku pozbawienie nerek, więc informacja ta niezbyt nas uspokajała. Nie pomogła również podsłuchana rozmowa naszego sympatycznego ukraińca, z której zrozumieliśmy tylko kilka urywków: No tak... jadę już do ciebie... na razie wiozę dwójkę


Gdy to usłyszałem wyjąłem dyskretnie z portfela 200 dolarów trzymane na wszelki wypadek i schowałem je pod bokserki. Może chociaż bieliznę na nas zostawią – pomyślałem i już chciałem rozpocząć podsumowanie swojego życia, gdyby nie fakt, że za oknem mignęła mi tabliczka z napisem Bucza. Emocje trochę zeszły, a gdy zauważyliśmy znajomą z legalnych wyjazdów stację benzynową wiedzieliśmy, że gdy tylko uda nam się opuścić tą przeklętą taksówkę, to już wygraliśmy drugie życie. Kolja się zatrzymał, my wybiegliśmy jak oparzeni, zabierając szybko z bagażnika plecaki.


- Ile? - zapytałem taksówkarza
- 100 
- Serio, tak mało? - powiedziałem do Justyny – kurcze mam tylko dwusetkę.


Daliśmy mu różowy banknot z Lesią Ukrainką. Zdziwił się, że nie chcemy reszty, ale zdziwił się do pustej przestrzeni, bo nas tam dawno już nie było. Ukryliśmy się w restauracji na stacji benzynowej i śmiejąc się do siebie zaczęliśmy analizować jak cudem uciekliśmy z objęć śmierci.

W końcu autobus z legalsami przyjechał. Tradycyjne milion pytań: a gdzie śpicie?, a co pijecie?, a czy się nie boicie, że to pijecie?, a czy słychać zwierzęta?, a gdzie się myjecie?, ale jak to się nie myjecie?, a gdzie robicie kupę?
Po zaspokojeniu ciekawości całego autobusu, w końcu można było pójść spać, żeby obudzić się dopiero na granicy, gdzie po staniu w tradycyjnie długiej kolejce, w końcu wjechaliśmy do Polski.


   Wszystko ostatecznie skończyło się szczęśliwie, ale bagaże wciąż czekały na nas w malińskim hotelu Ukraina. Wymyśliłem, że skoro niedługo mam urodziny, to można by pojechać w kilka osób na Ukrainę, autobusem legalnej wycieczki, która miała mieć miejsce w tym terminie i przy okazji zabrać nasze torby. Zapytałem o to organizatora (niech będzie, że ma na imię Paweł). Stwierdził, że przyda mu się pomoc przy tym wyjeździe i tak 2 tygodnie po nielegalu, znów byłem w drodze do Czarnobyla. Obudziłem się, włączyłem mapę, żeby dowiedzieć się gdzie jestem, okazało się, że fuksem nie zaspałem Malina i ledwie jeszcze kontaktując podszedłem do Pawła, mówiąc – zatrzymasz się tutaj? Trochę się zdziwił, bo co interesującego może być pośrodku takiego pustkowia? Przypomniał sobie jednak, że głównym celem mojego pobytu jest zabranie bagaży. Nie było tylko wiadomo, czy wyrobie się czasowo z dotarciem do położonego jakieś 10 kilometrów od głównej drogi Malina i dogonienia ich w Kijowie. Na szczęście okazało się, że grupa chce spędzić jeszcze kilka godzin w Willi Janukowycza nieopodal Kijowa, więc wydawało się, że zdążyć powinienem z palcem w zupie.
           


I tak przez 10 kilometrów...


      Wyszedłem z autobusu, strasznie zaspany i zaopatrzony jedynie w telefon, portfel, paszport i dwa łyki mirandy w butelce zacząłem iść w kierunku miasta starając się złapać po drodze jakiegoś stopa. Żar lał się z nieba, było co najmniej 30 stopni w cieniu, a droga wydawała się nie kończyć. Co kilkanaście minut pojawiał się jakiś gruchot, ale nawet ani myślał się zatrzymać. Zdesperowany zacząłem nawet machać 500-hrywnowym banknotem na stopa, ale odniosło to jeszcze gorszy skutek. Nie mając już nic do picia dotarłem do wioski o wdzięcznej nazwie „Pierożki”, gdzie nikt, jak na złość, nie znał numeru na taksówkę. Zasięgu oczywiście też nie było, więc nijak nie dało się zasięgnąć informacji w internecie. W końcu, po przejściu jakichś 8 kilometrów, gdy zacząłem mijać już pierwsze malińskie domki zatrzymał się koło mnie taksówkarz i zapytał czy mnie nie podrzucić. Aż miałem ochotę powiedzieć teraz to się wszyscy wypchajcie, ale, że alternatywą było jeszcze jakieś pół godziny marszu, to wsiadłem i poprosiłem „pod hotel”. Kierowca okazał się miły i powiedział, że i tak wraca z kursu, więc mogę mu zapłacić ile chcę. Jako, że nie wiedziałem ile to jest dużo, to zaproponował 40 UAH. Ok, uczciwie. Dotarłem do hotelu, zabrałem bagaże, wysłuchując jeszcze po drodze obrażonej recepcjonistki, że musiała to tak długo trzymać i, że teraz to ona już nie chce żadnych pieniędzy ode mnie. Nie zważając na to i tak jej zostawiłem w podzięce jakiś banknot, wziąłem marszrutkę do Kijowa i będąc w szoku, że jest taka tania, otoczony swojskim zapachem tobołów starych babuszek poszedłem spać. 


   W Kijowie okazało się, że zostało mi tragicznie mało czasu, a godziny są raczej szczytu niż nocne. Zapytałem kierowcę złapanej taksówki, czy zdąży w 20 minut dojechać do Meżyhirii – posiadłości Janukowycza. Odpowiedział, że:
   


Postawił jednak sobie za punkt honoru, że ma zdążyć i pędząc po kijowskich ulicach, wjechał ostatecznie na stacje benzynową, zatrzymując się z szarpnięciem ABSu przed stojącym tam, naszym autobusem, tak, zeby przypadkiem ten, nie odjechał. Zapłaciłem, wsiadłem do autobusu i odjechaliśmy. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że mam dzisiaj urodziny, jednak nawet mimo to, los nie okazał się łaskawy, bo kilkanaście minut po ruszeniu ze stacji wjechał w nas czarny Mercedes klasy G zarysowując prawy bok autobusu.


   
Dopiero teraz zauważyłem ten tramwaj na przyczepie na zdjęciu


Ponad pięć godzin czekania w upale, aż lokalny rozrabiaka w końcu przekona policjantów, że to nie jego wina, wcześniej dostając od znajomego fikcyjne ubezpieczenie podbite kilka godzin wcześniej. Najbardziej w całej tej sytuacji zaskoczyła mnie kultura kijowskich kierowców. Zajmowaliśmy dwa pasy czteropasmowej arterii, a nikt nawet nie zatrąbił, nie krzyczał, wiedząc, że i tak na nic to się nie zda. W międzyczasie zahaczyły o siebie trolejbus i jakiś stary ZIŁ i sytuacja wyglądała mniej więcej tak:
- no i co ty zrobiłeś?
- a co TY zrobiłeś?
- no zahaczyliśmy lusterkami o siebie.
- dooobra, na szrocie znajdę takie za grosze.
I odjechali, mrugając sobie jeszcze awaryjnymi
Policjant, który zajmował się naszym wypadkiem skwitował to tylko słowami:
- A wy też nie mogliście tak tego, kurwa załatwić?
W końcu, przed zachodem słońca ruszyliśmy, żeby po 22 być w Sławutyczu, gdzie jedyne o czym marzyłem to łyk zimnego, urodzinowego piwa w Karczmie Stary Talin.
   


   



Podsumowując: niedosyt był, bo po pierwsze - strasznie krótko, a po drugie, dalej to nie był wyjazd w pełni udany, własnymi siłami poprowadzony od początku do końca. Jednak na kolejną okazję nie musiałem czekać za długo. W głowie pojawiła się myśl: a gdyby tak spędzić w Prypeci Nowy Rok?

2 komentarze: