piątek, 16 lutego 2024

Co by było gdyby wojna zaczęła się kilka dni później? Część piąta, ostatnia



Leżeliśmy na zimnej trawie. Latarki oślepiały nas tak, że widoczne były jedynie poświaty funkcjonariuszy majaczące w snopie światła. Przekrzykiwali się nawzajem, próbując wyciągnąć z nas jakiekolwiek informacje. 

Dwójka moich towarzyszy wykrzykiwała ciągle po angielsku, że są obywatelami Europy i świata. Nasz dzielny, ukraiński żyd Kolja zrobił gwałtowny ruch dłonią w stronę kurtki. Przerażony złapałem go za rękę i rzuciłem przez zęby "CHCESZ, KURWA DOSTAĆ KULKĘ?!". Strażnicy też to zauważyli i zaczęli drzeć się jeszcze głośniej RUKI NAD HOŁOWOJU, LEŻI BLJAĆ, BO ZASTRELJU!, a ten zaczął tłumaczyć się, że chciał tylko wyciągnąć paszport. Zrugałem go, żeby więcej tak nie robił, bo równie dobrze w rozumieniu wkurwionych Ukraińców mógł mieć tam pistolet zamiast dokumentu. W głowie miałem tylko myśl - co jak komuś z nich się omsknie palec? Albo jakiś ptak wyleci z krzaków i ktoś w przypływie stresu naciśnie spust?

Po angielsku praktycznie nic nie rozumieli, więc poprosiłem ich po polsko-ukraińsku (korzystając z podobieństw naszych języków) że wszystko wyjaśnimy, tylko niech przestaną świecić nam po oczach i celować z automatów. Przystali na to i zaczęło się, choć wciąż w napiętej atmosferze - przepytywanie. Opowiedziałem im pokrótce, że jesteśmy normalnymi ludźmi, że wojna zastała mnie w Kijowie i próbuję od kilku dni wrócić do domu. Opowiedziałem im też o naszej desperacji na granicy, o tym, że kolejka nie poruszała się do przodu, co sprawiło, że postanowiliśmy zrobić taką głupotę.


Ostatni screen przed złapaniem

Było ich trzech. Dwóch starszych koło czterdziestki i jeden świeżak, wyglądający jakby ledwo osiągnął pełnoletniość. Dwójka z funkcjonariuszy poszła kilka metrów dalej w poszukiwaniu dziury w płocie, żeby przejść "na naszą" stronę. Ostatecznie jej nie znaleźli, więc koniec końców trochę nieporadnie, ale przeskoczyli ogrodzenie i dołączyli do rozmowy. Atmosfera była raczej w klimacie "teraz to macie przejebane i posiedzicie trochę w areszcie. Chcieliście przejść szybciej przez granicę, a za karę spędzicie tu kilka dni." Zapytałem też taktycznie na początku głównego z nich (tego najbardziej rozmownego) jak ma na imię. Taka drobna rzecz nie raz pomagała mi rozrzedzić gęstą atmosferę, a i poważniej brzmi zdanie zaczynające się od dajmy na to: "Siergiej Iwanowicz, posłuchajcie..."

Kontynuując tę grę (której nie dało się już niestety cofnąć, bo wyglądałoby to ultra-podejrzanie) ze zdania na zdanie wtrącałem coraz więcej ukraińskich zwrotów, tak że po kilkunastu minutach rozmawiałem z nimi już praktycznie po Ukraińsku. Oczywiście był to poziom kilkukrotnie gorszy niż ten, którym mogli pochwalić się Kolja i Litwin, co sprawiało, że trudno było mi traktować to co się wydarzyło na serio. Popatrzcie zresztą sami - dwóch rosyjskojęzycznych ludzi pyta mnie po angielsku żebym przetłumaczył im to co mówią do nich pogranicznicy, których oni doskonale rozumieją. Pogranicznicy zaś nie znając angielskiego ciągle proszą mnie o przetłumaczenie swoich słów na angielski moim towarzyszom. Przekładając je na angielski używałem już losowych angielskich słów lub mówiłem coś w stylu "okej, tłumaczę wam teraz to co oni mówią, ale wiem, że i tak wszystko rozumiecie", bo tak i było - rozumieli sto razy lepiej ode mnie. Jedna wielka komedia, która nie wiadomo ile jeszcze miała trwać. Absurdalny głuchy telefon.

Strażnicy w końcu doszli do wniosku, że dzwonią po transport i wiozą nas na posterunek. Jako, że rozmowa kleiła się coraz bardziej, a czasem nawet padały żarty, z których obydwie strony się śmiały. Szczególnie kiedy Kolja słysząc słowo "suka" powiedział ładnym angielskim "SUKA I know this word!". Trudno było przy tym człowieku nie parsknąć śmiechem. Strażnicy stwierdzili, że obiecują nam, że włos nam z głowy nie spadnie i nie założą nam kajdanek, ale mamy im przysiąc, że nic krzywego nie odwalimy. Przetłumaczyłem moim kolegom to, co zrozumieli lepiej ode mnie i ruszyliśmy wzdłuż płotu, tak żeby znaleźć jakieś lepsze miejsce do przejścia na drugą stronę. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że płot nie był płotem stricte granicznym. Utrudniał on po prostu wejście na pas ziemi niczyjej, a od jego wewnętrznej strony biegła techniczna droga używana przez Straż Graniczną.

Szedłem z tyłu grupy kiedy młody strażnik wpadł w głęboką kałużę. Podałem mu rękę, zapytałem jak się nazywa i czy nie przemoczył sobie butów, bo w plecaku powinienem mieć suchy ręcznik. Podziękował, pokazał, że ma nówki sztuki wojskowe trapery, więc nic się nie stało. Zamieniłem z nim kilka słów, zapytałem ile tu pracuje. Jego wylewną odpowiedź, o tym, że dopiero się zaciągnął do służby i jeszcze nie ma doświadczenia przerwał starszy rangą kolega. Przeciskaliśmy się między płotem, a zaroślami gdy nagle Kolja prawie spalił naszą idiotyczną przykrywkę. Mianowicie - noga wpadła mu do jakiejś dziury, potknął się i wywrócił, rzucając przy tym soczyste "bljać!" Przerażony spojrzał na mnie i szybko poprawił na "fuck!". Strażnicy na szczęście tego nie zanotowali.

Przeszliśmy w końcu przez dziurę w płocie, oddaliśmy strażnikom nasze paszporty. O dziwo telefonów nikt nam jeszcze nie sprawdził, choć mocno mnie stresowała myśl co mogliby tam znaleźć w zakątkach galerii. Nagie zdjęcia to byłby pikuś, przy głupich sadisticowo-wykopowych memach, które mogłyby być odebrane dość mocno anty-ukraińsko. W oczekiwaniu na transport próbowałem usilnie dowiedzieć się "co dalej?" i czy da się jakkolwiek temu złowieszczemu "dalej" zapobiec. Starałem się wytłumaczyć, że koniec końców nie przekroczyliśmy granicy tylko się do niej zbliżyliśmy. Strażnik nieustępliwie odpowiadał, że w przepisie jest wyraźnie napisane o "próbie przekroczenia granicy", a nie tylko o samym przekroczeniu. Wtórował mu drugi ze strażników, jednak nie mogli dojść do porozumienia w tym, pod który w rzeczywistości paragraf podpadamy. Tak czy inaczej wynikało z ich słów, że za takie coś grozi sąd i kara pozbawienia wolności. Trochę jednak nadziei wlały w nasze serca słowa o tym, że ostatecznie to dowódca uzna co z nami zrobić.

W końcu pojawiła się Buchanka, czyli UAZ-452. Czemu Buchanka? Kształtem przypomina bochenek chleba, czyli po rusku właśnie "buchankę". Wyszło z niej kilku strażników, którzy podejście do nas mieli raczej pozytywne, choć jak zawsze - z czarnym humorem. "To są te nasze dywersanty? Oj chłopcy, chłopcy, po co Wam to było? Nie widzicie, że mamy teraz tu zajob na granicy, a jeszcze dokładacie nam roboty?". Zrobiło mi się autentycznie głupio. Przeprosiłem, kajając się i mówiąc, że nigdy więcej nie spróbuję takiego czegoś robić, bo było to po prostu niepotrzebne i bezmyślne. Poczęstowali nas papierosami, po których wypaleniu kazali wsiadać do przedziału pasażerskiego radzieckiego multivana. Jako, że droga wzdłuż płotu była szerokości ledwie starczającej na rozstaw osi UAZ-a, zeskoczyłem na pole i dostałem mocny opierdziel od wszystkich strażników. Jeden z nich podbiegł i zaczął zamazywać nogą moje ślady krzycząc "ZWARIOWAŁEŚ?! Tak nie wolno!" Dopiero w samochodzie dotarło do mnie, że to równiutko zaorany pas ziemi niczyjej oddzielający Ukrainę od Unii Europejskiej i co do zasady nie można na niego wchodzić. Nie jest też wskazane, żeby było tu widać choć pół śladu odbitego buta.

Nie do końca wiedziałem co się dalej z nami stanie, ani gdzie jedziemy. Auto dojechało do przejścia granicznego i zaczęło kierować się z powrotem w stronę Czerniowiec. Jak daleko nas wywiozą? Czy będą wielkie konsekwencje? Tego dowiecie się w następnym odcinku. Żartuje. Po kilku minutach jazdy Buchanka skręciła w prawo i zatrzymała się przed dwukondygnacyjnym, pomalowanym na brzoskwiniowy kolor budynkiem. Z tabliczek, flag i proporców wynikało, że jest to po prostu posterunek Straży Granicznej. "Hmm - to chyba nie tak źle" - pomyślałem. Wprowadzili nas do środka, gdzie od razu uderzyło nas ciepłe powietrze. Co by się nie miało wydarzyć - przynajmniej nie zamarzniemy. W poczekalni stała makieta przejścia granicznego, a za szklaną budką siedziała dość wysoka i milfowata czterdziestka w mundurze Prikordonnej Służby. Taka z tych, które się raczej podobają mężczyznom, choć pozornie groźnie jej z oka patrzyło. Poprosiła nas, żeby podchodzić do niej po kolei z paszportami, gdzie zadała kilka pytań znowu o to samo. Co tu robiliśmy? Po co wpadliśmy na taki kretyński pomysł? Po tym jak odzywała się do innych wynikało, że chyba jej głos jest w tej układance ważny.

Całość działa się na obszarze o promieniu jednego kilometra


O dziwo - wbrew moim obawom - sprawiała wrażenie jakby rozumiała, że odwaliliśmy coś czego żałujemy, ale co - koniec końców - nikomu nie zaszkodziło. Jednak zgodnie z resztą funkcjonariuszy uznała, że nie ma opcji - musimy czekać na dowódcę, a że jest środek nocy to nie będą go budzić z taką pierdołą. Zresztą - jak powiedziała - nie chcielibyśmy mieć do czynienia z obudzonym dowódcą, gdyby się dowiedział, że musiał przyjeżdżać w tak błahej sprawie i lepiej dla nas, żebyśmy po prostu poczekali do rana. Szczerze? Opcja wydawała się kusząca, szczególnie, że na zewnątrz temperatura spadła już poniżej zera. Zaproponowali nam nawet coś do jedzenia, ale odmówiliśmy - głupio nam było korzystać z aż takiej gościnności. Nie odmówiliśmy za to kilku butelek wody mineralnej, bo ta zawsze się przyda. Powiedzieli nam nawet, żebyśmy wymyli sobie ręce, bo po tych przygodach - faktycznie - były umorusane. Po mnie do okienka podszedł Litwin - stanąłem z nim, żeby pomagać w tłumaczeniu. Nawet pomimo, że babka radziła sobie całkiem dobrze, to nie zaprotestowała i mogłem czynnie uczestniczyć w tym jak wyglądało przepytywanie moich kompanów. Wszystko poszło gładko, aż nie przyszła kolej na Kolję. Z nim to zawsze muszą być przygody...
Kolja niby miał  legitny, izraelski paszport, ale poza tym miał też inne, ukraińskie dokumenty, które starał się skrzętnie ukryć i nawet mu się to udawało. Miał też różne żydowskie papiery, którymi dość zamotał pracowniczkę jako, że na niektórych wszystko było napisane wyłącznie ichniejszymi szlaczkami. Jednak co z tego, kiedy w paszporcie w rubryce miejsce urodzenia widniało "Dnepropetrovsk, Ukraine". Kobieta zaczęła coś podejrzewać, a przypominam, że wszystko szło dalej przeze mnie jako tłumacza. Powiedział mi po angielsku, że jego rodzice poznali się na Ukrainie, ale potem rozwiedli i jego matka dalej tu mieszka, a on wyprowadził się z ojcem do Izraela i czasami przyjeżdża w odwiedziny. Ta ściema nie mogła się udać, szczególnie kiedy przetłumaczyłem to kobiecie na ukraiński jako "jego mama ożeniła się z jego ojcem", a Kolja parsknął śmiechem. Ta zaczęła patrzeć na niego z politowaniem i mówić "przecież wiem, że wszystko rozumiesz", ale szedł w zaparte i zgrywał głupa mówiąc, że "coś tam łyknął, ale to tylko pojedyncze słowa".


Budynek posterunku Prikordonnej Służby.
Własnych zdjęć z tego okresu mam z wiadomych względów mało :D

Gdy to mikro-przesłuchanie skończyło się, zaproponowano nam wyjście z nimi na papierosa. Nie odmówiłem - takie wyjścia zawsze pomagają w rozluźnieniu atmosfery i tak też się stało. Stanęliśmy w altanie, zapaliliśmy, a ja zacząłem pytać co z nami dalej będzie? Kobieta porozumiewawczo skinęła głową, że "jak dowódca wstanie to się dowiemy, ale nie przejmujcie się". Drugi z nich dodał: "Nie martwcie się, żadnej krzywdy wam nie zrobimy. Bić was też nie będziemy, choć ręka świerzbi". Odpowiedziałem śmiejąc się, że "O to się nie martwie, przecież to cywilizowana Ukraina, a nie jakaś Afryka". Wybuchli śmiechem, zawołali jeszcze jednego i powiedzieli mu "Haha, słyszałeś co pareń powiedział? Że to cywilizowana Ukraina, a nie Afryka. Dobre!". Chyba sami nie dowierzali, że ktoś na zachodzie może mieć o nich takie zdanie.

Wróciliśmy do budynku, gdzie strażnik zaprowadził nas do takiej sali brifingowo-konferencyjnej. Powiedział, że jeśli mamy ochotę to możemy kimnąć się na krzesłach. Zostawił z nami młodego, dwudziestojednoletniego (jak wyszło w rozmowie) strażnika, który dzierżył w rękach kałacha, i który specjalnie się nami nie przejmował. Mogłem nawet wyjąć telefon i napisać ludziom co się ciekawego z nami dzieje. Kolja zainteresował się dziesiątkami "podziękowań" wiszących w ramkach na ścianie. Podszedł do nich i zaczął udawanym łamanym ukraińskim czytać "gr..gr..gra..gra-moooo...GRA-MO-TA" i po angielsku podekscytowany chwalił się pogranicznikowi, że wie, że to oznacza dyplom, albo podziękowanie po rosyjsku. Z Litwinem już nie udawaliśmy zażenowania i parskaliśmy śmiechem na całego. Szczególnie wtedy, kiedy Kolja pod chwilową nieobecność strażnika zahaczył o jedną ramkę, a ta spadła i się potłukła, a ten próbował ją nieudolnie powiesić tak, żeby nikt się nie zorientował. W końcu udało nam się na chwilę zmrużyć oczy, gdy nagle wparował jeden ze strażników, który nas złapał przy płocie i nakazał pójście z nim na dół. Zaspani wykonaliśmy polecenie, wyszliśmy na podwórko, gdzie minęliśmy altankę-palarnię. Próbowałem dotrzymać szybkiego kroku strażnika i doganiając go dopytałem o to, gdzie nas prowadzi.

- Nie przeżywaj - musimy Was tylko "sfotkać".

Oczywiście na pytanie kompanów "co się dzieje?" udałem tylko przestraszone "nie wiem". Mogli być przerażeni, bo właśnie funkcjonariusz wyprowadził nas poza ogrodzenie, na pobliskie łąki, gdzie stało już dwóch strażników w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu. Nakazał nam stanąć "tutaj, blisko siebie, tyłem do nas!". W głowie autentycznie pojawił mi się film "Katyń". Następnie się odwróciliśmy, poświecili po nas latarkami i zrobili zdjęcie. - Okej - mamy to - wracamy. Zaprowadzili nas z powrotem na górę, a do mnie dotarło, że faktycznie - przy płocie zapomnieli zrobić fotek do dokumentacji. To pole przypominało dość dobrze klimaty, które były na pasie granicznym. Wróciliśmy do naszego pomieszczenia i od razu zasnęliśmy. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy dosłownie po chwili, gdy na zewnątrz było ledwie granatowo kazano nam zejść na dół, gdzie czekały już nasze plecaki. Strażniczka wytłumaczyła nam, że nie było sensu dłużej czekać na dowódcę i że odwiozą nas na przejście graniczne. 


 1. Główny budynek
2. Altana - palarnia
3. Nocny landszafcik do sesji zdjęciowej


Zaskoczeni wsiedliśmy z powrotem do Buchanki, dziękując jeszcze obsłudze hotelowej za gościnę. Tym razem nikt nas z tyłu nie pilnował, więc udało mi się ukradkiem walnąć pamiątkową fotkę. Wypuszczono nas koło przejścia, oddano paszporty i poproszono, żebyśmy "tym razem już nie próbowali niczego głupiego, tylko przeszli jak biali ludzie". Gdy samochód się oddalił - ryknęliśmy śmiechem. CO TU SIĘ OD-WA-LI-ŁO? Jakim cudem to wszystko mogło się wydarzyć i - jakim cudem - skończyło się bez żadnych konsekwencji? Przeprosiłem moich kompanów za to, że ich namówiłem na taką przygodę i pogratulowałem Kolji zdolności aktorskich. W odpowiedzi usłyszałem, że nie mam się czym przejmować, bo jak by nie patrzeć to załatwiłem im ciepły i komfortowy pobyt zamiast czekania "na nic" na granicy przy minusowej temperaturze. Co racja to racja.

Jedyne zdjęcie z posterunku. Butelkę wody trzymam na pamiątkę do dzisiaj :)


Jedyne zdjęcie z Buchanki

Doszliśmy do przygranicznych bud, w których kiedyś były pewnie kantory, a przy których wczoraj obmyślaliśmy nasz sprytny plan przekroczenia granicy UE. Boże, ale to się tym razem wydawało debilne i absurdalne. No nic - głupio wyszło, jest nam wstyd, ale koniec końców wyszliśmy z tej sytuacji obronną ręką, a nawet dużo zyskaliśmy. 



To już nie była ta sama granica. To znaczy była, ale poziom organizacji jaki zaprowadzono przez te pięć, czy sześć godzin robił wrażenie. Wielkie KrAZ-y co chwilę kursowały tam i nazad przywożąc wodę i jedzenie dla oczekujących. Korytarz dla samochodów był już udrożniony i oddzielony przy pomocy plastikowych separatorów. Strażników też jakby przybyło. Na granicy pojawiło się też tysiące hindusów (Ukraina do wojny była popularnym kierunkiem dla studentów z Afryki i Azji), którzy jednak w odróżnieniu od Słowian byli karni i potrafili się zorganizować. Gdy strażnik krzyczał do nich "ju mast łejt fajf ałers, okej?" to odpowiadali zgodnie "okej!" i nie awanturowali się. Po nim na "mównicę" w postaci betonowego kloca wchodził hindus-zawiadowca i tłumaczył to samo na hinduski.






W kolejce gdzie czekali Ukraińcy (i my) było troszkę zamieszania, kłótni, ale koniec końców zaczęto wpuszczać ludzi w grupach po kilkunastu. Co chwilę ktoś się o coś darł, psuł szyki, ale dość szybko wszyscy orientowali się, że dla wspólnego dobra trzeba korytarz samochodowy naprawić i całość wracała do wymarzonego porządku. Gdzieś płakało dziecko, gdzieś stał zagubiony starszy anglik nie rozumiejący ni słowa i nie wiedzący, w której kolejce ma stanąć. W porównaniu do wczoraj - była nadzieja, że za kilka godzin przejdziemy już kontrolę.


Nawet Profesor z "Domu z Papieru" musi czekać ze wszystkimi w kolejce


Naprawdziwszy i najangielszy anglik ze wszystkich anglików, których poznałem


Z obliczeń wynikło, że kolejna "dziesiątka" jest już nasza. Będąc ciągle w kontakcie z bratem, który wraz z moim najlepszym przyjacielem - Gocem, wybrali się na wycieczkę ewakuacyjną z Krakowa do Rumunii, dowiedziałem się, że dojeżdżają już do celu - zsynchronizowaliśmy się niemal idealnie. Gdy podeszliśmy do płotu żeby pokazać paszporty trafiliśmy na... tak - tego samego człowieka, który nas złapał. Uśmiechnął się do nas i powiedział "Ohoho! A kto to nam tu przyszedł? Na pewno pan Polak chce przejść tędy? A może jednak dwieście metrów dalej, przecież tak jest łatwiej? Nie? Na pewno?". Oddał mi paszport, życzył powodzenia i wpuścił dalej na przejście. Gdzieś w międzyczasie, już na terenie przejścia granicznego, zgubiłem moich kompanów, ale umówiliśmy się, że poczekamy na siebie zaraz po przejściu na drugą stronę. Na wszelki wypadek dodaliśmy siebie na którymś z popularnych komunikatorów. Kontrola poszła sprawnie i po kilkunastu minutach mogłem dodać kolejny kraj do listy krajów, które odwiedziłem w swoim - na tamten czas - dwudziestoośmioletnim życiu.




To co zobaczyłem za granicą sprawiło, że do oczu od razu podeszły łzy. Poziom organizacji jaki tutaj miał miejsce odbierał mowę. Zaraz za przejściem stali rumuńsko-ukraińscy tłumacze. Mieli na sobie kamizelki z wydrukowaną informacją, że mogą za darmo pomóc zagubionym Ukraińcom w ogarnięciu co dalej mają zrobić. Wyobraźcie sobie, że trafiacie do obcego kraju z kilkoma walizkami i musicie w jednej chwili zrozumieć jak ten kraj działa, a nikt w okolicy nie mówi w Waszym języku. Szczególnie jeśli jesteście starszą babcią, która nie sprawdzi sobie wszystkiego w internecie. Tłumacze więc robili ogromnie pożyteczną robotę. Kilka metrów dalej stał wielki namiot Orange, gdzie rozdawali darmowe startery, które miały wgrany już jakiś pakiet internetu i minut. Skorzystałem z tej opcji, bo ukraiński zasięg słabnął z każdym kolejnym krokiem. 






Obok stawiano tymczasowy maszt GSM, żeby sprostać ilości osób, które w jednej chwili chciałyby dać znać rodzinie i znajomym, że są już po drugiej stronie. Dalej, przez kilkaset metrów, ciągnęły się namioty, w których można było dostać niemal wszystko. Rozdawano pakiety z produktami pierwszej potrzeby, ciepłe posiłki, owoce, przekąski. Nawet pluszaki dla dzieci. Szedłem między tymi namiotami, a łzy same cisnęły się do oczu. Czyli to tak wygląda w Polsce? Czyli to o czym opowiadali mi znajomi na messengerze to prawda? Wow! Rzadko kiedy wzruszam się w innych sytuacjach niż film, a tutaj nie było opcji - trudno było złapać oddech. Były tu nawet prysznice, czy punkty, gdzie badano zwierzęta. Wzdłuż drogi stały autobusy i prywatne samochody ludzi, którzy proponowali podwózkę do większych miast. Oczywiście - to wszystko z perspektywy dwóch lat jest już oklepane, ale wtedy? Pierwszy raz widziałem, żeby ludzie się aż tak oddolnie zorganizowali.






Wróciłem pod przejście graniczne, z którego właśnie wyszli moi towarzysze. Po tym co zobaczyli, również mieli jedno, wielkie "wow!". Ruszyliśmy wzdłuż namiotów, w których zaopatrzyliśmy się w jedzenie, wodę i napiliśmy się czegoś ciepłego. Wzięliśmy podarowane nam "pakiety", w których były nawet...podpaski. Oczywiście padł jakiś żarcik, że dali je nam, bo ewidentnie nas posrało zeszłej nocy. Obiecałem im transport z moim bratem do najbliższego miasta - Suczawy, skąd znaleźli w internecie połączenia kolejowe mające przybliżyć ich podróż do domów: Kolję do Tel-Awiwu, a Litwina do Wilna. Do samochodu brata zostały nam tylko trzy kilometry. Teraz to była już przyjemna wycieczka, przy lekkiej mżawce i przyjemnej temperaturze. Mijaliśmy kolejne namioty, kolejne samochody oferujące transport i ludzi z kartkami sugerującymi, że oferują oni darmowy nocleg. W końcu na poboczu pojawiła się ona: czarna Dacia Duster. Po wyściskaniu z moim bratem - Kajtkiem i najlepszym kumplem - Gocem, brat otworzył bagażnik. Bagażnik był pełen pączków i drożdżówek. No fakt! Przecież w dniu wybuchu wojny był tłusty czwartek, zapomniałem! Wytarliśmy sobie ręce nasączonymi chustkami, a Kolja zrobił jakiś dziwny rytuał, bo użył jednej chustki do wytarcia sobie... swojego małego przyjaciela, po czym zjedliśmy tyle pączków ile mogliśmy zmieścić i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Rumunia to dziwny kraj - język, który ciężko jest zrozumieć, nawet po napisach. Po angielsku w knajpach nikt tutaj nie rozmawiał, a informacji w tym języku też było jak na lekarstwo. Wysadziliśmy Kolję i Litwina w Suczawie pod dworcem i serdecznie się z nimi żegnając skierowaliśmy Dacię w kierunku Krakowa. Okazało się, że brat i Gocu jechali po mnie dwa dni. Jedno z przejść między Węgrami, a Rumunią okazało się zamknięta, choć był to zasadniczo jakiś szlaban na wiejskiej drodze. Podobno trochę się zbierali, żeby go ominąć, ale wiedząc, że nie ma pośpiechu - spędzili noc w samochodzie.


"W tej restauracji uchodźcy z Ukrainy zjedzą za darmo"

W przydrożnej restauracji angielskiego nikt nie znał, dania były dziwne i drogie. Zamówiliśmy coś losowego i ruszyliśmy dalej. Trasa wiodła przez pokryte białym puchem górskie przełęcze nieopodal granicy z Ukrainą, przespane przeze mnie Węgry i Słowację z wąskimi drogami, małymi znakami i małymi domkami - wszystkim zabawnie małym jak gdyby stworzonym dla małych ludzików. W końcu trafiliśmy do Polski. Z sympatii do mojego najlepszego przyjaciela nie wspomnę o tym, że przez całą drogę wypuszczał z siebie gazy spowodowane zjedzeniem kilkunastu pączków.

"Nareszcie dom!" - tak powiedziałaby zdecydowana większość osób w mojej sytuacji. Ja jednak nie mogłem znieść, że wyjechałem z Ukrainy akurat wtedy kiedy działy się tam tak ważne dziejowo sprawy. Plułem sobie w brodę, że nie zostałem choć kilku dni dłużej. Po powrocie popłakałem w poduszkę z emocji i czekałem na jakąś okazję do powrotu. Ta przyszła dość szybko. 

Na początku marca napisał do mnie znajomy stalker: "Zbieraj ludzi i dawaj do Lwowa, tam są tysiące ludzi z całej , których trzeba zawieźć na granicę!". Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Karol (brat bliźniak) jako świetny organizator od razu napisał po ludziach i pojechaliśmy na kilka samochodów - jak się później okazało - pobawić się w Need For Speed: Obwód Lwowski. Kilku osobom udało się pomóc, ale na tym etapie był to już przerost formy nad treścią. Były już podstawiane autobusy i pociągi ewakuacyjne, choć przy dworcu dalej panował chaos. Tak czy inaczej - zapieprzanie kolumną samochodów sto kilometrów na godzinę po centrum Lwowa nie było szczytem odpowiedzialności, jednak dzięki temu tripowi zawarłem w późniejszym czasie kilka cennych znajomości. Jagoda, Piotr i Kuba - pozdrawiam i chylę czoła.


Lwowskie ewakuacje

Niedosyt i śladowa pożyteczność działań we Lwowie sprawiła, że chciałem więcej. Kilka tygodni później, pod koniec marca, zebraliśmy z bratem (wszystkim, którzy wpłacili wtedy pieniądze - chapeau bas!) niemal dziesięć tysięcy złotych, za które kupiliśmy najpotrzebniejsze produkty. Zawieźliśmy je na dwa samochody (podziękowania dla wszystkich, którzy pomogli w logistyce!) do Kijowa, gdzie miały trafić docelowo do okupowanego jeszcze wtedy miasta Sławutycz. W tym czasie peryferia stolicy, takie jak Bucza i Irpień były jeszcze pod rosyjską okupacją. Nocami słyszeliśmy strzały z kałachów i odległe wybuchy. Atmosfera dosłownie jak z Call of Duty: Modern Warfare. Niedosyt wciąż narastał i tak finalnie znalazłem się pod koniec kwietnia w Charkowie, który wciąż dostawał w dupę, a syreny i dudnienie szyb od wybuchów było na porządku dziennym.

Kijów pod koniec marca 2022 roku. Oczywiście całe miasto tak nie wyglądało. Trzeba było się naszukać i wiedzieć gdzie jechać, żeby znaleźć "rozpierdol". Oczywiście w mediach zawsze pojawiają się wyłącznie obrazy rozwalonych bloków, bo nikt nie będzie pokazywał tych normalnych jako ilustrację materiału o wojnie. Tak czy inaczej - atmosfera była iście wojenna.





Pocieszne owczarki białe szwajcarskie w drodze do nowego domu pod Tarnowem...


...i ich właścicielka

Uniwersytet w Charkowie

Próba bycia "fajnym" na mediach społecznościowych. Kamizelka w ogóle nie była dopasowana i nie zakrywała nawet połowy serca.


Opustoszała dzielnica mieszkaniowa w Charkowie


Po kilku miesiącach wojny ludzie nie zwracają uwagi na syreny

Na początku czerwca wraz z Kubą, Jagodą i Adrianem oraz grupą naprawdę dzielnych i wielce patriotycznych Ukraińców dotarliśmy do Mikołajowa, Dnierpu, a finalnie - do broniącego się jeszcze wtedy Bachmutu. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Kramatorsk i Słowiańsk, by wywieźć z przyfrontowego miasteczka Mikołajówka kilka osób, które przespały moment na ucieczkę. Kupiona za dwa tysiące złotych na okazje wojennych wojaży skoda Felicja w gazie okazała się bez problemu pomieścić trójkę ludzi, dwa koty i dwanaście walizek. 


Jak to stwierdził znajomy: "Kiedy kupiłeś terminatora, ale na aliexpress"

Kontekst, żeby nikt nie wykorzystał zdjęcia do ruskiej propagandy: Jeden z żołnierzy, którym pomagaliśmy załadować rzeczy na ciężarówkę na placu w Bachmucie zaproponował nam żebyśmy wzięli sobie do zdjęcia taką giwerę. Koniecznie chciałem fotę z bronią większą ode mnie. Ubrałem dla efektu kamizelkę, hełm i pokrzywione okulary z biedronki za 15zł. W rzeczywistości było tak gorąco, że hełm i kamizelka leżały na tylnym siedzeniu przez 99 procent wyjazdu.


Kurka - wciąż czułem niedosyt, potrzebowałem adrenaliny, tego jednego dnia, w który usłyszę bliskie wybuchy, strzały zobaczę trupy. Chciałem zobaczyć coś grubego i chorego, żeby dowiedzieć się jak mój organizm zareaguje na sytuacje zagrożenia. Tak to sobie tłumaczyłem, bo może - kto wie? Może po prostu mam krzywo pod kopułą? W końcu, w drodze powrotnej z Bachmutu uznałem, że chcę zrealizować niezrealizowany plan z pierwszego pobytu w Charkowie - spędzić noc na ostrzelanych budynkach dzielnicy Saltwika w Charkowie. Ale dlaczego?
Pamiętacie moją rozmowę, którą prowadziłem w samolocie z gocem? O dokładnie tę:




Nie było innej opcji - skoro była ku temu okazja - trzeba było swoje głupie postanowienie zrealizować. Jednak to historia na inne opowiadanie. Musicie zadowolić się garścią zdjęć i filmów:




Poranek na zruinowanym przez rakiety 16-piętrowcu w Charkowie. Stan budynku widać na następnym wideo.


Jak tylko nad ranem skończyła się godzina policyjna - praktycznie od razu rozpoczęły się wybuchy.


Koniec końców, po tej akcji zrozumiałem, że udowodniłem już sobie to co miałem udowodnić i dalsze ryzykowanie życia w niczym nikomu nie pomoże. Na wyjazdach śmieszkowałem ze wszystkiego,  mijając rozjebane budynki z ruskim hardbassem na głośnikach. Wracając do Polski przez pierwszy dzień ryczałem w poduszkę przypominając sobie to co zobaczyłem na Ukrainie. Wkurw narastał, a mój wewnętrzny głos krzyczał do mnie:

 "Przestań sobie ciągle tłumaczyć to wszystko pomocą humanitarną, żeby broń Boże nikt nie oskarżył cię o bycie pierdolniętym. To, że jesteś pierdolnięty to jest debilu fakt. Nie jesteś normalny i jeździsz tam tylko dla siebie, dla wrażeń. Po to żeby pokazać sobie i innym jakim to jesteś debeściakiem. A że przy okazji komuś pomogłeś? Fajnie, ale stań przed lustrem i powiedz to sobie wyraźnie - to nie był twój główny cel. Po prostu potrzebowałeś emocji..."

Ukrainę wciąż regularnie odwiedzam. Na wschód się już nie pcham - życie jest zbyt ciekawe.

Koniec części piątej, ostatniej.


wtorek, 13 lutego 2024

Co by było gdyby wojna zaczęła się kilka dni później? Część czwarta

 
Sen jak szybko przyszedł tak i szybko się zakończył. Mimo, że spałem tylko cztery, czy pięć godzin, był to najbardziej komfortowy sen od kilku dni. W końcu w łóżku, a nie na miękkiej i krótkiej (nawet jak na moje metr sześćdziesiąt pięć w kapeluszu) pufie u Aleksa, czy w samochodzie. 

Względnie wyspany rozejrzałem się po pomieszczeniu. Moi współtowarzysze krzątali się po pokoju. No cóż - dla nich jako pasażerów podróż była mniej męcząca. Odblokowałem telefon. Było w pół do południa. Po kilkunastu minutach odpowiadania na wiadomości i czytania o tym co się dzieje w reszcie kraju wziąłem prysznic i zszedłem na obiad. W międzyczasie załatwiłem sobie podwózkę do Czerniowców - najbliższego od rumuńskiej granicy miasta, w którym mógłbym zaplanować co dalej. Zawieźć miał mnie właściciel hoteliku, ale poprosił jeszcze o godzinkę cierpliwości. Rodzeństwo zaproponowało, że możemy w tym czasie skoczyć do jakiegoś sklepu, a ja pomogę im zatankować samochód, bo po pierwsze nie dojadą na stację, a po drugie - nie do końca wiedzą jak się to robi. Na stacji na szczęście kolejki nie było. Jakiś dziadek "zaprawiał" starą ładzinę, a lokalny watażka przygotowywał amerykańskiego pick-upa na apokalipsę zombie, tankując paliwo do kilku kanistrów. 




Wróciliśmy do hotelu po kilkunastu minutach i wiedząc, że nasze drogi tutaj się już rozdzielają, wymieniliśmy się kontaktami i zrobiliśmy pamiątkowe selfie.



- A, Staszku - przypomniał sobie o czymś Igor
- Tak?
- Masz jakieś pieniądze? Gotówkę? - kontynuował
- No jak by ci to powiedzieć... nie mam - odpowiedziałem zgodnie z prawdą
Igor pogrzebał w kieszeni, wyciągnął zwitek banknotów, na oko trzy tysiące hrywien i podał mi je.

- Kurde, z jednej strony mi się przydadzą, ale serio - Wam też są chyba teraz potrzebne - odpowiedziałem niepewnie, bo wiedziałem, że raczej nie biedują, ale też troszkę głupio brać pieniądze w takiej sytuacji.
- Staszek, my tu mamy pracę, dobry, nowy samochód - poradzimy sobie. A Ciebie nie wiadomo co jeszcze czeka. Uratowałeś nam życie, więc ci się to należy jak psu zupa - odpowiedział Igor.
Nie dyskutując dalej i wiedząc, że znalezienie działającego bankomatu graniczyło teraz z cudem przyjąłem pieniądze i przytulając jeszcze raz na pożegnanie każdego z osobna ruszyłem do podwózki.

Co ciekawe, właściciel posiadał identyczną Kię jak ta którą miałem przyjemność prowadzić, więc zadowolony rozsiadłem się w fotelu i opowiedziałem pokrótce kierowcy co się właśnie wydarzyło w moim życiu w ostatnich dniach. 

- No to miałeś pecha - skwitował

Chciałem mu opowiedzieć, że pecha to miałbym, gdyby wojna zaczęła się kilka dni później, ale nie miałem nastroju na rozmowy w obcym języku więc włączyłem tylko mapy, żeby śledzić postęp podróży i... zajebiście - za kilka kilometrów "czerwono", czyli korek. I faktycznie - na horyzoncie było widać sznurek stojących pojazdów. Kierowca popatrzył na mnie, wziął głęboki oddech i powiedział smutnym głosem:

- Przepraszam, ale sam widzisz co się dzieje - zaczął się tłumaczyć. - Korek do mostu to przynajmniej kilka godzin czekania. Ja mam obowiązki i więcej nie mogę z Tobą czekać. Niestety, ale to wszystko, co mogę dla Ciebie zrobić.

Podszedłem do sprawy z wyrozumiałością, zabrałem plecak i pożegnałem się. Do mostu miałem jakieś pięć kilometrów, więc szansa, że pieszo będzie szybciej była dość wysoka. Zresztą, po co siedzieć i czekać, skoro można być w ruchu.

Mijając ogromny, dwupasmowy korek parłem na przód, raz po raz nagrywając telefonem to co widzę. Wciąż, co jakiś czas wrzucałem dla znajomych relację na instagrama z postępami mojej ewakuacji. Odpowiadanie wszystkim z osobna byłoby męczące. W pewnym momencie uznałem, że skoro do samych Czerniowców - większego miasta, gdzie planowałem wziąć taksówkę na granicę mam jeszcze lekką ręką licząc sześćdziesiąt kilometrów wartałoby już pomyśleć nad jakimś transportem. Zacząłem dopytywać ludzi w mijanych pojazdach, czy nie chcieliby mnie ze sobą zabrać. Praktycznie wszyscy - nie ma co się dziwić - odmawiali,. W końcu - jedna, młoda parka zlitowała się i prosząc jeszcze o okazanie paszportu wpuścili mnie do samochodu. Pięć minut, dziesięć, piętnaście, nic się nie ruszyliśmy. Pierdole to - podziękowałem im i ruszyłem dalej pieszo w kierunku mostu. 




Dość ciepła końcówka lutego i ilość wypalanych papierosów sprawiły, że pragnienie dawało o sobie znać, a sklepów było jak na lekarstwo. Na szczęście mapy twierdziły, że zaraz przed mostem znajduje się stacja benzynowa. I faktycznie - zza zakrętu wyłonił się pylon z cenami wskazującymi, że paliwa tutaj przez jakiś czas nikt nie zatankuje. Sklep na szczęście był otwarty, ale... wyglądał jak żabka przed inwentaryzacją. Półki niemal puste, choć na szczęście w wyłączonej z prądu lodówce ostało się jeszcze kilka małych mirind,. Za kasjerem zaś, uśmiechało się do mnie kilka paczek papierosów, które od razu uzupełniły stan nikotyny w kieszeniach.

Mijając sznurek tysięcy samochodów w końcu dotarłem do mostu nad rzeką Żwaniec i zrozumiałem dlaczego korek się nie poruszał. Przed mostem droga zwężała się do jednego pasa, a zaraz przed nim do mojej drogi dochodziła inna, główna szosa z podobnym zatorem. Cała ta rzeka pojazdów, wraz z dopływami powolutku kapała przez ustawiony na początku mostu posterunek, nad którym widniał napis "Was witaje Czerniwecka Oblast" - Witamy w Obwodzie Czerniowieckim.
Podszedłem do policjanta z otwartym paszportem, a ten od razu rzucił pytaniem "Mołdawianiec?". Zerknąłem na swój paszport - faktycznie - czerwony. Odpowiedziałem więc "Nieeee, Polak".

- Aha, a co ty tutaj robisz? - zapytał zdziwiony funkcjonariusz
- Wojna mnie zastała w Kijowie i tak wyszło, że wracam do domu przez Rumunię. Muszę się najpierw dostać do Czerniowców. - odpowiedziałem z rezygnacją w głosie.
- No to czekaj, wy nam pomagacie to ja też ci pomogę i załatwię jakiś transport - odparł, po czym podszedł do następnego w kolejce TIR-a i zapytał o cel podróży. Kiedy okazało się, że jedzie na bazę właśnie w Czerniowcach, stwierdził: - Tu jest Polak, który potrzebuje podwózki do Czerniowców. Zabierzcie go ze sobą.





Wspiąłem się do kokpitu, gdzie przywitał mnie wesoły, lekko łysawy kierowca o gruzińskich rysach twarzy. Mężczyzna po czterdziestce był skory do rozmów, więc podróż minęła w lekkiej atmosferze. Okazało się, że pochodzi z Odessy, ale po rozładunku w Czerniowcach jedzie w stronę Iwano-Frankowska, gdzie czeka już na niego jego żona. W aucie było dużo polskich akcentów, w tym naklejka naklejka z lubelskim numerem rejestracyjnym - kierowca wytłumaczył, że ciągnik kupił u nas. Mijając kilka blok-postów, na których pytano nas, czy mamy przy sobie broń lub czy wieziemy coś zabronionego, w końcu po godzinie jazdy dotarliśmy do Czerniowców. Kierowca skręcił w boczną uliczkę na przedmieściach miasta i zaparkował pojazd przy rampie, gdzie czekali na niego już jego znajomi. Opowiedział im o mojej sytuacji, jednak żaden z nich nie posiadał kontaktu, który mógłby pomóc w transporcie na granicę. Do przejścia granicznego Porubne - Siret było jakieś 35 kilometrów. Niby blisko, ale spacer traktowałem jako ostateczność. Pożegnałem się z moim wybawicielem i wychodząc na główną ulicę zamówiłem Bolta. "Oho, znowu Ukrainiec mi się trafił" - głupi żart pojawił się w głowie. Czekając na taksówkę podziwiałem piękno typowych przedmieść ukraińskiego miasta. Niedokończone budynki, blokowiska z obowiązkowymi klimatyzatorami na balkonach (każdy balkon oczywiście inny), pomiędzy cerkiew i opuszczona buda z napisem "renesans".

Życzliwy kierowca tira z Odessy.




Ot, typowy podmiejski krajobraz Ukrainy.

Robiło się już ciemno. Samochód w końcu podjechał i gdy tylko usadowiłem się na kanapie, kierowca zerknął w telefon i odrzekł ze smutkiem "ale nam zakazano jechać gdziekolwiek dalej niż w promieniu trzydziestu kilometrów od miasta".
- Ejże, to jest przecież 35 kilometrów stąd, a w linii prostej pewnie nawet mniej niż trzydzieści... - odparłem mając w głowie "oho, to musiało przytrafić się właśnie mnie"
- Ale poczekaj chwilę, zadzwonię po kolegów, to może ktoś cie zawiezie. Anuluję ci ten kurs i nic nie zapłacisz.

Włączył rozmowę na głośnomówiący. Było słychać gwar z jakiegoś pomieszczenia, z którego to gwaru wyróżniał się jeden głos mówiący "aj, bljać, no dobra, ale jak nie nasz, to mniej niż tysiąc od niego nie wezmę" po czym inne głosy w tle parsknęły śmiechem. Mój kierowca się zaczerwienił i odpowiedział "Serioża, jesteś na głośniku", po czym ustaliliśmy, że zgadzam się na tysiąc. Uznałem, że przynajmniej pieniądze jakie dostałem rano od kijowskiego rodzeństwa zostaną na Ukrainie.

Po chwili nastąpiła przesiadka do nowoczesnego, czarnego auta, z przyciemnianymi szybami. Na ulicy zapadł już zmrok. Kierowca gnał ile fabryka dała i napieprzał na pełen regulator z głośników na przemian: ruskie covery zachodnich hitów i niecenzuralną rozmowę w trybie głośnomówiącym. Do granicy zostało jakieś dziesięć kilometrów i... stanęliśmy. Przed nami ustawiony był sznurek samochodów. Serio? To jest już kolejka do granicy?! - pomyślałem zdziwiony. Taksówkarz zaczął ich mijać pod prąd, ale w pewnym momencie samochodów jadących z naprzeciwka było już za dużo. Stwierdził, że dalsza jazda nie ma sensu i może wypuścić mnie tutaj. Nie mając innego wyboru zabrałem swój plecak, zapłaciłem umówioną kwotę i ruszyłem piechotą w stronę oddalonej o osiem kilometrów granicy. Szybkie obliczenie w głowie wskazywało na półtorej godziny marszu. No cóż - większe odległości pokonywało się w Strefie. 


Wężyk osobówek i busów robił wrażenie. W znacznej większości pojazdów w środku siedziały kobiety, dzieci, staruszki i staruszkowie. Stojąc w korku nie ma znaczenia, czy masz Teslę, Lamborghini, czy Ładę - każdy jest równy. Liczenie aut skończyłem przed setką, gdy przypomniałem sobie, że od rana praktycznie nic nie jadłem. Na szczęście przede mną wyrósł BAR MARIA, w którym zjadłem najlepszy w życiu Barszcz Ukraiński (zgodnie z powiedzeniem mojej mamy - również Marii: "głód najlepszym jest kucharzem"). Tym samym był to mój pierwszy obiad od zjedzenia maczka w środę wieczorem, czyli w dzień przylotu do Kijowa. A mieliśmy już sobotę.




Droga w końcu rozdzieliła się na dwa, a potem trzy pasy, na każdym rządek samochodów. Na poboczu chodzili zniecierpliwieni, ale przyzwyczajeni do stania w kolejkach Ukraińcy, a raz po raz pojawiały się stoliki, na których można było za darmo zjeść ciasto lub napić się ciepłej herbaty. Co ciekawe większość tych stanowisk była zorganizowana przez Świadków Jehowy. Mijając już nie setki, a tysiące lub może i nawet dziesiątki tysięcy samochodów w końcu dotarłem do przejścia granicznego.





Przeciskając się przez tłum ludzi i ich walizki dotarłem do ogrodzenia. Gwar, reflektory, ścisk i chłód. Tysiące zniecierpliwionych osób czekało by dotrzeć do Rumunii. Po drugiej stronie płotu stała straż graniczna w liczbie możliwej do policzenia na palcach obu rąk... no może dokładając jeszcze nogę lub dwie. Tłum napierał na bramę i skutecznie blokował możliwość wjazdu na przejście jakiegokolwiek samochodu. Strażnicy darli się wniebogłosy, pomagali im samozwańczy "ogarniacze". Kilku z nich dogadało się nawet ze strażnikami, żeby móc być po tej "lepszej" stronie ogrodzenia. Płakały dzieci, kobiety... jak to kobiety - darły się na wszystkich, że JA MAM CHORE DZIECKO, nie zważając na to, że takich chorych dzieci jak ich są w tym tłumie setki, jak nie tysiące. To właśnie one mają być przepuszczone, to ich dziecko ma priorytet nad innymi! Co kilkanaście minut straży udawało się przepuścić jedną kobietę z dzieckiem, czasami przez uchyloną bramę, a czasami prosząc ich o przeskoczenie płotu i pomagając w tym. Na granicy odbywały się właśnie wielkie warsztaty z psychologii tłumu, ale w wykonaniu takim, że na sam widok aż mdliło.


"Mężczyźni ustawiają się po prawej, a kobiety i dzieci z lewej!"

Jako, że w kupie siła, dość szybko udało mi się nawiązać kontakt z kilkoma wesołkami i jedną dziewczyną z przepięknym, białym i głaskalnym labradorem. Kolja, bo tak było na imię jednemu z poznanych ludzi dzierżył kartkę z odręcznie napisanym słowem ISRAEL. Powiedział, że tak mu przekazano na infolinii konsulatu - podobno to pomaga. Na pytanie - dlaczego tylko połowa liter jest pokolorowana flamastrem, stwierdził, że tak się rzuca bardziej w oczy. W rozmowie wyszło, że tak naprawdę jest Ukraińcem, ale ucieka z kraju przed powołaniem, korzystając z dobrego obywatelstwa. Drugi z nich, rosyjskojęzyczny Litwin (którego imienia już nie pamiętam, bo jak widzicie zwlekam niemal dwa lata z wrzuceniem finałowej części tej historii), okazał się dobrym gagatkiem, gdyż służył trochę lat w Legii Cudzoziemskiej. Dokładniej - łapał nielegalnych poszukiwaczy złota w Ameryce Południowej. Wyżej opisani bohaterowie władali zarówno rosyjskim jak i angielskim na poziomie, którego mogłem jedynie pozazdrościć. Wrócimy do nich za chwilę, bo tymczasem tłum zaczął napierać coraz bardziej. Ustawiony kordon samozwańczych ogarniaczy próbował na polecenie straży granicznej zrobić tunel z ludzi tak, żeby można było na chwilę otworzyć bramę, by wpuścić kilka z dziesiątek tysięcy oczekujących w kolejce pojazdów. Niestety, psychologia tłumu to suka i z każdym otwarciem bramy choć na milimetr, ktoś zaczynał się drzeć "otworzyli przejście!" i wielokwadransowe wysiłki Prikordonnej Służby szły w niwecz. Całość obserwowałem z boku, stojąc przy płocie i próbując bezskutecznie namówić strażników, że "my nie z tych, którzy uciekają z kraju przed powołaniem, tylko po prostu wracamy do domu". Po chwili stała się rzecz, która przywiodła mi na myśl scenę ewakuacji z statku w filmie Titanic.


Tłumy na granicy


Mianowicie, tłum zaczął dość agresywnie napierać na ogrodzenie, więc jeden z funkcjonariuszy nie wytrzymał, podszedł do swojego podwładnego i wyrwał mu z rąk karabin słowami "awtomat daj!". Jako, że stałem dosłownie 3 metry od tej sytuacji, wyciągnąłem telefon i bezskutecznie próbowałem włączyć nagrywanie. "Kurwa, włącz się. Ale będzie pamiątka!". Strażnik stanął między dwoma busami, tak żeby nie objęła go żadna kamera i wystrzelił kilka razy w powietrze. Telefon w końcu włączył nagrywanie...kurwa...Ale co to? Serio? Tak, na nikim salwa nie zrobiła szczególnego wrażenia. Jedynie jakieś dziecko zaczęło żałośnie łkać. Po chwili przestało, a tłum raz po raz się uspokajał, słuchając komend pograniczników i robiąc szpaler dla samochodów, żeby znowu po kilkunastu minutach dawać się porwać kilku krzykaczom. 





Z Kolją i Litwinem staliśmy tak, marznęliśmy i opowiadaliśmy sobie co to w naszych dowojennych życiach ciekawego robiliśmy oraz jak zastaliśmy wojnę. Kolja pochodził z Dniepru, robił w IT i był typowym "śmieszkiem", a Litwin jak wcześniej wspomniałem, służył w Legii Cudzoziemskiej i widać było po ubiorze i minimalistycznie spakowanym plecaku, że nie jedno widział. Gdy dość szybko użyłem karty pułapki i zapychacza czasu w postaci "a wiecie, że byłem w Czarnobylu?" w mojej głowie wykiełkował idiotyczny pomysł. "A gdyby tak wykorzystać nasze wspólne umiejętności i dobre paszporty?" Co może pójść nie tak? Może chociaż spróbujemy...




Niestety, Kolja, czyli po naszemu Mikołaj oraz Litwin od razu przystali na moją propozycję, szczególnie gdy zacząłem pokazywać na Google Maps... ale czekaj, czekaj - jaką propozycję? No, hmm, jakby Wam to opowiedzieć. Z perspektywy czasu dumny z tego nie jestem, choć opowieść jest zacna. Mój ojnocosięmożestać-umysł uznał, że genialnym pomysłem będzie próba podejścia pod płot granicy kilkaset metrów na zachód od przejścia i ewentualna próba przekroczenia granicy nielegalnie. TAK - zaproponowałem im nielegalne przejście przez granicę UE, NATO i pewnie jeszcze kilku innych akronimów, a oni bez zawahania się na to zgodzili. Świetni ludzie!

Moje "bljać, my uże tu pjać czasow stoim, i daże adnawo szaga w pjerjed nie zdjełali" [kurwa stoimy tu już pięć godzin i o krok się nawet nie ruszyliśmy] wystarczyło, żeby przekonać ich, że to genialny pomysł. Plan był taki, że cofamy się czterysta metrów na pobliską stację benzynową, patrzymy czy ktokolwiek tam czegoś pilnuje, wchodzimy w pola za tą stacją i idziemy nimi aż dojdziemy do punktu, który wydawał się najprzyjemniejszy do illegalnego przejścia. Oczywiście ustaliliśmy, że jak tylko coś się po drodze wysypie to wracamy i czekamy jak biali ludzie w kolejce. No chyba, że nie ustaliliśmy, nie pamiętam.




Kto z Was grał w Call of Duty: Modern Warfare 2 na pewno kojarzy kontrowersyjną misję na lotnisku w Moskwie. Misja nazywała się "No Russian". Przypominając sobie tę misję uznaliśmy, że będzie to dobry fortel. Wszak wszyscy w trójkę posiadamy "dobre", czyli nieukraińskie paszporty i wszyscy znamy język angielski, dlatego w razie wpadki mówimy tylko po angielsku. To wszystko wygląda na pewno dla Was mocno dziwnie, ale uwierzcie - po wielu godzinach stania na mrozie i bezsilności, widząc jak w ciągu tych pięciu godzin przez granicę przeszło tylko kilku "znajomych królika" i może dwójka dzieci z matkami, ten pomysł serio wydawał się wtedy logiczny i sensowny. Szczególnie, że zbliżała się północ. 

Wędrówka przez pola odbywała się w wesołej atmosferze, szczególnie, że jak jeszcze ja i Litwin byliśmy ubrani dość dobrze na taką wędrówkę, to nasz izraelsko-ukraiński Kolja ciągnął za sobą kilkunastokilogramową walizkę na kółkach i ubrany był "raczej modnie niż wygodnie". Za to na plus dla niego - wcale na ten los nie narzekał. W końcu po kilkuset metrach trafiliśmy na kanał. Ot, taką rzeczkę, płynącą w metrowym zagłębieniu, jaka czasem dzieli pola i ma szerokość "przeskoczysz bez problemu, jeśli masz się czego złapać, Jako, że wzdłuż rzeczki rosły jakieś krzaki to tylko Nikołaj przerzucając walizkę (której nomen omen nikomu nie dawał, jak gdyby przemycał tam żydowskie złoto) stracił równowagę i wpadł jedną nogą po łydki w zimne bajoro.

Zbliżyliśmy się do gęstego zagajnika. Mapa twierdziła, że za tym zagajnikiem jest już techniczna droga idąca wzdłuż granicy. "To raptem dwieście metrów" - stwierdziłbym, gdyby nie Czarnobyl. Ale mając pewne doświadczenie w łażeniu po lasach na GPS-owy azymut nocą, wiedziałem, że jasnozielone drzewka na mapie są najgorsze. Z reguły jest tam dużo wody, rosną gęste krzewy, często atakują cię jakieś kolce. Dwieście metrów potrafi oznaczać nawet pół godziny mordęgi. Tym razem okazało się, że owszem - kolce były, a bez latarki atakowały nas dość brutalnie, ale skoro żyd z walizą dał radę to chyba nie było tak źle. Jeszcze tylko przeskoczyć przez bajoro i jest! "Zatrzymajcie się na chwilę" - poprosiłem towarzyszy.

Przede mną między krzakami majaczył płot rumuńsko-ukraińskiej granicy. Ot, takie powbijane co kilka metrów drewniane pale, a między nimi rozwieszona kwadratowa, trudna do przeskoczenia siatka. Za płotem - kilkunastometrowy pas ziemi niczyjej. Od jakiegoś czasu mieliśmy już włączony całkowity "silent mode", więc mówiąc im prosto do ucha, wytłumaczyłem, że przejdziemy się nasypem obok płotu, żeby zobaczyć, czy uda się nam znaleźć jakąś szczelinę do przejścia.

Ruszyliśmy wzdłuż ogrodzenia, przyglądając się mu w poszukiwaniu dziury, gdy nagle, sto metrów przed nami coś mrugnęło i rozległ się dość niezadowolony głos. Powiedziałem moim towarzyszom, że wracamy do miejsca, skąd wyszliśmy z zagajnika, gleba i leżymy tak żeby nie było nas widać. Trwaliśmy w bezruchu minutę. Cenną minutę, którą mogliśmy wykorzystać po prostu na zwykłe spierdolenie stąd z powrotem na przejście graniczne.
Ale nie - Staszek wiedział lepiej - trzeba leżeć na odkrytym nasypie i może nas nie zauważą, tylko przejdą dalej. Czekaliśmy tak, czekaliśmy, kroki były coraz głośniejsze, ale i tak czekaliśmy. Gdy głosy stały się już całkowicie wyraźne, niestety (albo stety) usłyszeliśmy ukraiński język. Jeden z posiadaczy owego języka wycelował w nas kałachem i oślepił mocno latarką, a wraz ze światłem pojawiły się krzyki:

LEŻI, BLJAĆ!!! SZO WY TU ROBYTE?!! WY CHTO? DYWERSANTY??!!

I to nie były po prostu krzyki. Oj nie. To były krzyki kogoś prawdziwie wkurwionego i na tyle zestresowanego, że boi się o swoje życie i jest w stanie zrobić wszystko, żeby bronić siebie i swoich kolegów. 

Na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Komizm sytuacji już nie mógł być większy, a zestresowani towarzysze leżąc ciągle na Ziemii jak jeden mąż odpowiedzieli po angielsku "WE ARE A EUROPEAN UNION CITIZENS!". Byłem z nich dumny!


Koniec części czwartej, przedostatniej




Kilka niewykorzystanych w historii zdjęć:

Stoły z darmowym jedzeniem od Świadków Jechowy




Czy masz Teslę, czy Zaporożca - stanie jest tak samo powolne.



Na Ukrainie, jak w wielu krajach Straż Pożarna jest niedofinansowana. Dość często można zobaczyć strażaków w kurtkach z każdego kraju świata, w tym Polski, czy Kanady.

Nagranie sekundę po strzale. Poza małym, łkającym dzieckiem, na nikim nie zrobiło to większego wrażenia.











poniedziałek, 13 marca 2023

ZŁOMBOL 2023



Tym razem nie będzie to czwarta, ostatnia część przygód z początku wojny. Będzie trochę prywaty, ale w szczytnym celu. A więc:

To już oficjalnie - moja Łada Niva jedzie na Złombol. Oczywiście nie sama, bo z dzielnymi wojownikami w składzie (na dany moment i oby na moment wyjazdu również) Karol K., Marek G., Kamil Z. i ja. Nasz zespół nazwaliśmy "Lada Niva Team Czarnobylcy".

A co to jest ten Złombol? 

Ano taki charytatywny rajd starymi samochodami wyprodukowanymi lub konstrukcyjnie związanymi z blokiem wschodnim. Czyli Skoda Felicja z 1994-go nie będzie dopuszczona, ale Lada Niva z 2008-go już tak.

Tym razem odcinek jest najdłuższy w historii rajdu (pierwsza edycja miała miejsce w 2007 roku), bo prowadzi aż na zachodni kraniec Europy - do Portugalii. Do przejechania uczestnicy mają (tylko w jedną stronę) 3200 kilometrów... w 5 dni.

Ale po co to wszystko?

Po pierwsze - dla przygody

Po drugie pierwsze - żeby przy okazji przygody zrobić coś dobrego. Aby zostać włączonym do udziału w rajdzie trzeba zebrać co najmniej 3000 zł na charytatywny cel. Nie jest to dowolny cel - organizatorzy rajdu od początku wzięli sobie na celownik domy dziecka i ich podopiecznych. Tym razem pieniądze zostaną przeznaczone na:

- pomoc psychologiczną ; terapie indywidualne, terapie grupowe, superwizje dla wychowawców (powstaną nowe kategorie)

- wyjazdy na: wycieczki, obozy, kolonie, ferie, wyjazdy klubowe (w ramach indywidualnych zainteresowań) 

- spełnianie marzeń "szyte na miarę"; kurs prawa jazdy, kurs językowy, sprzęt sportowy, prenumeraty ukochanej gazety, prezent z okazji ważnego wydarzenia.... wiele możliwości i wiele przyjemności zawiera się w tym punkcie, a już na pewno możliwość decydowania o sobie.

Ok, Staszek chce pojechać w jakimś nieznanym nikomu, podrzędnym zlocie gratów i zamęcza nas tak jak tym swoim Czarnobylem.

Otóż nie - Złombol od początku swojej działalności był czymś wyjątkowym i z roku na rok przyciąga coraz większe rzesze żądnych przygód ludzi. W samym zeszłym roku udało się zebrać niemal... TRZY MILIONY złotych wśród blisko TYSIĄCA ekip, które wzięły udział w rajdzie.

No dobra - a jak wygląda sam "rajd"? Zamierzasz wygrać Ładą Nivą? Proszszsz....

Wbrew nazwie nie jest to żadne ściganie. Ustalony jest start (Chorzów) i meta (Nazare, Portugalia). W jaki sposób kto dojedzie - nie istotne. Liczy się cel, przygoda, a przy okazji - lub nawet przede wszystkim - pomoc dzieciom. 

Będzie śmiech, będą łzy, ale - na co liczymy - pod koniec będzie przeogromna radość popita na mecie napojem bogów, czyli ukraińskim REVO.

Spoko, ale po co to wszystko Stachu piszesz? Kto pytał?

Ano - chcę Was poprosić o pomoc w zebraniu regulaminowych trzech patyków. Nie prosimy nikogo o pieniądze na paliwo, czy jedzenie i noclegi podczas rajdu - tymi kosztami dzielimy się na czterech. Wszystkie datki od darczyńców w stu procentach przeznaczamy na CEL jakim jest zebranie co najmniej 3000 zł na domy dziecka.

Matko... łap moją stówę żebraku, ale co ja z tego będę miał?

-  Satysfakcję, że dzięki Twojej stówie Stachu pojedzie z ziomkami Nivą do Portugalii

-  Satysfakcję, że dzięki Tobie dzieciak z domu dziecka będzie miał lepsze życie.

- Każdy darczyńca (unikamy określenia "sponsor"), który wpłaci powyżej 100zł ma prawo do otrzymania przestrzeni reklamowej na naszej Ładzie w postaci naklejki/napisu. Im wcześniej pojawi się wpłata, tym dłużej auto będzie świecić reklamą przed rajdem. A świecić będzie w porządnej lokalizacji, bo Niva jest moim jedynym samochodem i z reguły zaparkowana jest przy ulicy w samym centrum Krakowa. Czy to mało przekonujące? Zapraszam do przejażdżki, po której stwierdzicie, że nigdy wcześniej nie czuliście tyle cudzych oczu na sobie podczas jazdy samochodem. No auto rzuca się w oczy 

- Każdy darczyńca dostanie pamiątkę z mety rajdu. Co to będzie? Jeszcze nie wiem, ale na pewno nie będzie to nudny magnes na lodówkę 

Przekonałeś. Więc jak wpłacić pieniądze na Wasz team?

Kliknij w poniższy link i postępuj zgodnie z instrukcjami. 

LINK

Wpłaciłem. Jakieś magiczne słowo?

Dzięki! Jesteś zajebista/zajebisty!

Więcej detali na www.zlombol.pl