środa, 13 grudnia 2017

Kruger&Matz Drive 4 mini - recenzja taniego, pancernego smartfona




Na przełomie września i października miałem okazję spędzić w Zonie ponad miesiąc (dokładnie 33 dni). W ramach przygotowań do tej szalonej wyprawy postanowiłem napisać do firmy Kruger&Matz o wypożyczenie jednego z pancernych telefonów i sprawdzenie go w boju. O to jak i czy sprawdził się ten telefon


Od razu na wstępie zaznaczam, że nie zajmuje się zawodowo testowaniem sprzętu i recenzja tego smartfona jest pierwszą, jaką mam okazję pisać. Nie będzie tu profesjonalnego języka, tylko subiektywne opisanie przez laika jak sprawował się telefon i czy poleciłbym go na ekstremalne wypady w Zonę, czy inne, równie zwariowane zakątki świata.

K&M Drive 4 mini,  bo ten model uprzyjemniał mi życie podczas miesięcznego pobytu, wybrałem ze względu na jego małe rozmiary, dość przeciętne, a nawet słabe parametry, wierząc, że w parze z powyższymi będzie szła rzadsza potrzeba ładowania urządzenia. Trudno zabrać ze sobą powerbanki na miesięczny survival, dlatego jedyną opcją było ładowanie telefonu z panelu solarnego, kupionego w chińskim sklepie wysyłkowym banggood.com, ale to nie on jest bohaterem tego tekstu. Smartfon od początku miał spełniać rolę zapasowego i być używany jedynie w razie awarii lub rozładowania mojego głównego telefonu (Xiaomi Redmi Note 3 SE), a sądząc po wielkiej pajęczej sieci na ekranie i odpadającej płatami obudowie było jasne, że w końcu "Siaomi" może odmówić posłuszeństwa. Choć tak się nie stało, to dość szybko okazało się, że bateria w Redmi już ma swoje złote lata za sobą i w końcu będę musiał zadowolić się Krugerem. Pierwszy raz na poważnie (wcześniej wykonałem nim tylko kilka testowych zdjęć) użyłem go w drugim tygodniu wyprawy, gdy skończyły mi się powerbanki, a pogoda nie pozwalała naładować ich "ze słońca". Od razu znalazłem tryb oszczędzania baterii, który pozwalał na ponad cały dzień pracy przy włączonym GPSie i internetem mobilnym przy H+. Oczywiście w miarę upływu kolejnych dni wszedłem w rutynę oszczędzania cennych  mAh-ów i potrafiłem oszczędnie z niego korzystać nawet 5 dni. "Oszczędnie" w tych warunkach wciąż oznaczało łączenie się z internetem i GPSem, jednak w krótszych interwałach przedzielonych siedzeniem na trybie samolotowym. Ogólnie rzecz ujmując - strach przed powrotem do Androida (mimo, że system MIUI na którym pracuje Xiaomi też jest oparty o Androida to jednak jest to trochę inna bajka) szybko minął, a pojawiły się nowe zalety, o których mowa w dalszej części recenzji. Tyle przydługawym słowem wstępu. Zaczynajmy.


Zestaw





W pudełku oprócz telefonu znajdziemy:

- Słuchawki - szału nie ma, ale przecież nie o to chodzi - słychać co ma być słychać, nie jest to jakiś najtańszy bubel za 5zł, ot, normalne słuchawki do rozmów, czy słuchania muzyki dla niewymagających użytkowników

- ładowarka z dedykowanym adapterem. Po co ten adapter? Ano dlatego, że wejścia microUSB w wielu pancernych telefonach są zlokalizowane kilka milimetrów głębiej niż krawędź, z reguły pod gumową, chroniącą przed wodą i kurzem zaślepką, stąd w wielu standardowych ładowarkach wtyczka jest zbyt gruba, żeby wpasować się w gniazdo. Przydatny gadżet - nie trzeba pamiętać o noszeniu dołączonej ładowarki

- śróbokręto-łyżka - nie wiem jak to profesjonalnie się nazywa, ale do zestawu dołączone było metalowe urządzenie służące do odkręcenia 6 śrubek trzymających tylną obudowę, oraz - po obróceniu o 180' służyło jako łyżka do podważenia i otwarcia tylnej klapki w celu wyjęcia/zmiany kart SIM i micro USB.

- tona ulotek promocyjnych, do czego Kruger już mnie przyzwyczaił (nie jest to pierwszy telefon tej marki, z którym mam do czynienia, praktycznie u każdego w mojej w rodzinie jakiś "Kryger" się przewinął)

Budowa

Dla osoby, która nie miała nigdy pancernego smartfona w ręce wyglądać on będzie jak każdy inny pancerny smartfon, na których zdjęcia można trafić w internecie.
W skrócie - dużo gumy, wielkie "klikalne" przyciski pod ekranem, z tyłu logo producenta oraz informacja o posiadanym standardzie IP - 68 (czyli pyło- i wodoszczelny). Pierwsze co jednak rzuca się w oczy to fakt, że telefon odbiega swoimi rozmiarami od standardowych "pancerniaków". Telefon jest krótszy i węższy od popularnego MyPhone Hammera AXE M LTE, ale za to te kilka milimetrów grubszy (sloty kart SIM i SD znajdują się w środku, pod baterią).
Z przodu wita nas dość mały 4-calowy ekran o rozdzielczości 480x800 sprawiający wrażenie, że mogłoby go być trochę więcej, jednak pierwsze co pomyślałem gdy wziąłem telefon do ręki to - kurczę, to naprawdę wygląda solidnie.
Nad ekranem głośnik do rozmów i przednia kamera o rozdzielczości... 640x480 pikseli umieszczona tam chyba tylko dlatego, bo tak wypada. Pod wyświetlaczem trzy fizyczne przyciski dające lekki opór i głośno klikające.
Na górze oprócz ciężkiego do naciśnięcia przycisku zasilania, gniazdo słuchawek, a po lewej stronie gniazdo microUSB, obydwa zasłonięte porządnymi zaślepkami, nie mającymi żadnych luzów. Na lewym boku dodatkowo znajduje się przycisk "emergency", który można w ustawieniach zaprogramować wedle własnego życzenia. Po prawej stronie wystające i wygodne przyciski poziomu głośności.
Z tyłu poza logiem producenta i napisem IP-68, 4 solidne, metalowych śrubki trzymające tylną obudowę tak mocno jak mocno je zakręcimy dołączonym śrubokrętem lub... jednozłotową monetą, która sprawdza się w tym przypadku idealnie. Wspomniane śrubki - na duży plus. Telefon rozkręcałem niemal codziennie przez miesiąc (przekładanie kart SIM z drugiego telefonu) i po wielokrotnym odkręcaniu i zakręcaniu nawet nie zaczęły sprawiać wrażenia wyrobionych.





Dodatkową zaletą przy wyborze czarno-żółtego modelu była łatwość znalezienia go nawet w gęstej trawie. Niby taka głupota, ale jaskrawe kolory bez problemu pomagały znaleźć telefon nawet w nocy przy świetle latarki.

Specyfikacja i wydajność

Tutaj zasadniczo przepiszę tabelkę ze strony producenta, bo mało się na tym znam, ale:
Telefon nie jest stworzony do bycia drugim iPhonem, ma działać i wykonywać podstawowe zadania w ekstremalnych warunkach i tak właśnie jest, mały ekran, pojemna bateria sprawia, że telefon spełnia swoją funkcję bycia urządzeniem, o który nie trzeba się martwić. Zasadniczo nie miałem problemów z korzystaniem ze wszystkich potrzebnych mi funkcji, czyli oprócz oczywistych, jak dzwonienie i smsowanie to obsługa poczty, przeglądarki, przeglądanie PDF-ów, czytanie książek w tym właśnie formacie, a przede wszystkim korzystanie z GPSa i map. W trybie oszczędzania baterii oczywiście wszystko działało dużo wolniej i sporadycznie zwieszało aplikacje, ale wciąż nie było to irytujące.


System operacyjny: Android 5.1 Lolipop
CPU: Quad-Core MTK 6735A, maks. 1,3 GHz
GPU: ARM Mali-T720
Pamięć RAM: 1 GB
Pamięć wewnętrzna: 8 GB
Ekran: 4" 480x800 px
Aparat tył: 5Mpix
Aparat przód: 0,3 Mpix
Bateria: 3200mAh
Ochrona: IP68 (do 1,5m w zanurzeniu do 30 minut)
Waga: 239 g
Wymiary: 141 x 73 x 20 mm
Inne: Dual SIM, LTE, Żyroskop

Wyświetlacz





Od początku, już przy pierwszym użyciu widzimy, że sam wyświetlacz znajduje się głęboko (jakieś 2 mm) pod zabezpieczającym go szkłem (3rd Generation Gorilla Glass TP). Sprawia to wrażenie niezniszczalności telefonu i faktycznie tak było, nie raz wypadł mi z kieszeni, sam często celowo o niego szczególnie nie dbałem i oprócz kilku rysek, praktycznie niewidocznych, nie pojawiła się żadna pajęczyna, a naawet jeśli by się pojawiła to jak wspomniałem, ekran jest schowany głęboko, głęboko pod ochronnym szkłem.
Oczywiście dotyk pod wodą świruje, a przy słońcu nawet na maksymalnej jasności odczytanie tekstu potrafi sprawić drobny problem, to dla mnie ważny był drugi kraniec suwaka, czyli maksymalnie ciemny. Choć nie ma co go porównywać z moim Xiaomi, to wciąż minimalna jasność jest na duży plus - wyświetlacz nie raził mnie, więc bez problemu mogłem jednocześnie patrzeć w ekran i przemierzać ulice Prypeci, w odróżnieniu od diody powiadomień, która potrafiła i za dnia dawać po oczach, a nocami służyć za latarkę :)
Sam ekran ze względu na swoje małe rozmiary i niską rozdzielczość potrafił na początku sprawiać problemy przy pisaniu, tym bardziej przy częstym przesiadaniu się na drugi telefon. W końcu przywykłem, choć ktoś o grubych palcach mógłby mieć problem z szybkim napisaniem SMS-a.



Bateria

3200 mAh to nie jest obecnie jakaś powalająca pojemność, ale jak już wyżej pisałem - przy tak słabej specyfikacji, pozwala to na korzystanie z telefonu na maksymalnych obrotach (internet h+ w warunkach, gdzie często zrywało sieć i włączony GPS oraz maksymalna jasność za dnia i minimalna w nocy) praktycznie 24 godziny lub dłużej. Przy trybie oszczędzania baterii i faktycznym oszczędzaniu baterii udawało się pociągnąć prawie 5 dni.
Największy minus baterii, i nie wiem czy występujący tylko w tym egzemplarzu, czy w innych też, to mylne wskazanie stanu naładowania przy wymianie karty SIM.. Często zdarzało się, że musiałem przekładać ją z jednego telefonu do drugiego i gdy w tym celu wyjmowałem baterię np. gdy pasek baterii wskazywał 25%, to po ponownym jej włożeniu potrafił pokazać losowe wartości np. 50%, co w moim przypadku było dość frustrujące i uniemożliwiało dobre wyczucie, czy już powinienem odłożyć telefon na półkę z trybem samolotowym, czy może jeszcze chwilkę poobserwować świat zewnętrzny w internecie.

Aparat

O przednim aparacie nie ma nawet co wspominać, bo jest raczej tylko dlatego, żeby tylnemu nie było przykro. Jednym słowem niejedna tania kamerka internetowa daje zdjęcia lepszej jakości.
Tylna kamera za to robi dokładnie takie zdjęcia jakich się można spodziewać po 5mpx. Nie ma szału, ot zdjęcia, które nie pójdą do powieszenia na ściane, ale do prostej dokumentacji wyjazdu. Jednym słowem, jeśli tylko nie trzęsie nam się ręka to przyzwoite. Kolory będą ładniejsze jeśli dodatkowo użyjemy trybu HDR. Zaskoczyła mnie natomiast jakość panoram, wyglądały szczerze mówiąc lepiej niż klasyczne zdjęcia, nawet przy drobnych wstrząsach, większość obiektów była wyraźna. W nocy oczywiście nie mamy nawet co myśleć o zrobieniu fotki, na której cokolwiek będziemy mogli rozpoznać. Natomiast na duży plus autofocus pozwalający na zrobienie zdjęć z dość małej odległości od obiektu. Jak widać poniżej zdjęcie wykonane Krugerem wygląda o niebo lepiej niż to zrobione przez Xiaomi posiadającego świetną 13 megapikselową kamerę.

Kruger&Matz Drive 4 Mini

Xiaomi Redmi Note 3 SE
 Kilka zdjęć z Zony:


Zdjęcie wykonane przednią kamerą o rozdzielczości... 640x480







Filmy - nagrywane są w full hd w 30 klatkach na sekundę, ale fajnie to tylko to brzmi, bo sama jakość pozostawia wiele do życzenia, kolory blade, 30 klatek i rozdzielczość full-HD w rzeczywistości występuje tylko przy dobrym oświetleniu i statycznej pozycji telefonu, dźwięk przytłumiony przez pancerną obudowę, czyli... dokładnie to czego się spodziewałem po pancerniaku za niecałe 600zł, więc nie było to dla mnie duże zaskoczenie. Mimo, że jakość poniższych filmów jest jaka jest to zawsze przywołują miłe wspomnienia, gdy je oglądam.

Próbka kilku filmów:






I teraz najważniejsza i najbardziej przykra rzecz związana z aparatem. Czekając na znajomych na dachu fabryki Jupiter w Prypeci, telefon wypadł mi z kieszenie uderzając o dość ostro zakończoną, zardzewiałą, metalową rurę, co skończyło się tym:



Sprawdzałem, czy szybka osłaniająca aparat pęknięta jest na wylot, tym samym niwecząc całą wodoodporność telefonu - raczej nie jest, nie widać, żeby cokolwiek dostawało się pod spód, ale pewne jest jedno - na niektórych zdjęciach pod światło widoczny będzie zarys pajęczynki.

Podsumowanie

Na pewno nie jest to urządzenie, które dla codziennych użytkowników smartfonów będzie jedynym telefonem. Raczej opcją zapasową lub dedykowaną do wzięcia ze sobą na różnego rodzaju wyprawy, jak na przykład mój survival w Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia. Oprócz wspomnianego incydentu (telefon spadł z metra, na wystającą, ostrą śrubę, pechowo zawadzając o nią szybką aparatu), jest to telefon warty polecenia dla osób, które nie potrzebują fajerwerków, lecz pancerne urządzenie, o które nie będą musieli się martwić i zastanawiać przed każdym wsadzeniem do kieszeni, czy przypadkiem w tej kieszeni nie znajdują się też klucze. Obudowa wydaje się osłonić wyświetlacz przed większością codziennych upadków (nikt nie wymaga, żeby wytrzymała upadek z 10 piętra), natomiast szybka osłaniająca aparat może się uszkodzić, choć nie powiem - stało się to po kilku tygodniach intensywnego korzystania ze smartfona i niejednym upadku na kamienie. Oczywiście, jak to w przypadku większości pancernych smartfonów producent nie daje gwarancji na uszkodzenia mechaniczne, ale już pierwszy rzut oka na jego obudowę mówi nam, że ten telefon nie jedną Strefę wytrzyma.




Plusy:  
- IP-68 (odpornośc na wodę i kurz)
- wydajna bateria (szczególnie w trybie oszczędzania baterii)
- android 5.1
- wytrzymałość (mimo wszystko)
- wygląd
- cena! (599zł na stronie producenta)

Minusy: 
- Mógłbym wymienić tu całą wewnętrzną specyfikację, ale przy tej cenie i tym telefonie nie uznałbym tego za minus.
- Zbędna przednia kamera
- mylne wskazania baterii przy wyjmowaniu jej
- bardzo jasna dioda powiadomień
- przy częstym przekładaniu kart SIM odkręcenie 6 śrub trochę trwa





niedziela, 16 lipca 2017

Drugi Nielegal, czyli jak nie organizować wyjazdu za granice…ale dobrze się przy tym bawić - Część IV


Część IV

14 sierpnia 2016
godz. 14:00

      Choć byliśmy dość wyspani po podróży Płackartą, to jednak te kilka godzin snu w cywilizowanych warunkach okazało się zbawienne. Wiedząc, że mamy jeszcze trochę czasu do wyjazdu w kierunku Zony postanowiliśmy, że przygotujemy rowery, później uzupełnimy w znajdującym się nieopodal sklepie sieci ATB spożyte po drodze zapasy, ale najpierw pójdziemy do pobliskiej restauracji na obiad. Ostatni, bowiem porządny posiłek jedliśmy dwa dni temu.

      Zamek Włodarzy, bo tak nazywa się restauracja w której stołowaliśmy, oficjalnie nazywana jest halą koncertową. Zasadniczo jest to coś na kształt sali, którą można wynająć pod organizację wesel, czy właśnie - małych koncertów. 

   Pierwsza część jest wzorowana na zamkowe, mediewalne klimaty, a raczej - kiczowate, kartonowe, mediewalne klimaty, znajduje się tam też kilka klatek z papugami, które non stop ćwierkają. Całość zadaszona jest wielkim dachem/namiotem. Najlepiej oddadzą to zdjęcia:


(kliknij, żeby powiększyć)
Malińska papuga

Drugą część natomiast stanowi kilka połączonych ze sobą altan przeznaczonych, przede wszystkim dla palaczy.

   Ceny mogą wydawać się dość niskie, jednak gdy danie zostanie nam podane, uznamy, że porcje są dość małe. Podstawowymi daniami (porcjami) człowiek się nie naje, ale, że jesteśmy na Ukrainie i dla nas, równowartość 3zł za dwie porcje frytek po 100g każda (dla porównania duże frytki z McDonalda ważą 150g) to nie jest dużo, przy umiejętnym złożeniu zamówienia można wyjść najedzonym. Oczywiście na próżno szukać menu w języku angielskim, dlatego podstawowa znajomość chociażby cyrylicy, lub tłumacz google niezbędny. Zamówiliśmy zwykłe dania: mięso, ziemniaki i Cola, a w międzyczasie wypaliliśmy kilka papierosów, po czym mogliśmy w końcu zająć się poważniejszymi sprawami, jak przygotowanie rowerów do wyprawy.
   Na pierwszy ogień poszedł rower Justyny. Ochroniarz, który pomagał nam przy rowerze nie mógł pojąć, po co demontujemy tak ładny bagażnik, oryginalne błotniki i przede wszystkim - odblaski, jeśli zamierzamy jechać nocą (nie wiedział, że jedziemy do Zony). Jako, że te elementy najbardziej obijały się o ramę i hałasowałyby na nierównościach a dodatkowo sprawiały, że bylibyśmy widoczni z dość dużej odległości, jedynym rozwiązaniem było pozbycie się ich.


Rowery przed liftingiem

   Po dłuższej chwili, cali z czarnymi od smaru rękami uporaliśmy się z zadaniem i dziękując ochroniarzowi za pomoc i otrzymany w prezencie radziecki klucz, potrzebny do odkręcenia kół (swój zestaw tradycyjnie... zgubiłem) wróciliśmy do pokoju, by jeszcze na kilka godzin się zdrzemnąć.


      Wstaliśmy koło dziewiętnastej i wiedząc, że musimy zrobić jeszcze trochę zapasów wybraliśmy się do pobliskiego sklepu, popularnej na Ukrainie sieci ATB. Skupiliśmy się głównie na płynach, jednak żeby nie było zbyt monotonnie, kupiliśmy trochę słodyczy i oczywiście - papierosów. 

Po wyjściu ze sklepu, w drodze powrotnej rzucił mi się w oczy napis "taxi" zamontowany na dachu dość dużego, jak na taksówkę samochodu (Fiat Doblo). Od razu podszedłem do kierowcy i zapytałem, czy byłby chętny zabrać nas, wraz z naszymi rowerami na dość daleki kurs około godziny 22-giej. Odpowiedział twierdząco, więc zadowoleni wróciliśmy do hotelu. 
Mieliśmy niecałe dwie godziny na spakowanie rzeczy i ogólne "ogarnięcie się". Gdy wszystko było już gotowe, poprosiliśmy recepcjonistkę o możliwość zostawienia naszych plecaków, oraz kilku ubrań do prania i wyszliśmy na chwilkę na balkon zapalić.
Dopiero wtedy dopadł nas stres. Ciężko było nawet odpalić papierosa - tak bardzo trzęsły mi się ręce. Odpowiedzialność jaka na mnie spoczywała, a właściwie jaka wydawało mi się, że na mnie spoczywa była dość ogromna. Przy samotnych wyjazdach, nawet gdy coś pójdzie nie po twojej myśli, możesz być zły wyłącznie na siebie. Przy zabieraniu innych kompanów, wiesz,ze w razie niepowodzenia wszyscy – nawet jeśli tego głośno nie powiedzą – będą mieli ogromne pretensje jedynie do ciebie.

   Mimo, że zegarek wskazywał 22:15, nasza taksówka dalej stała obok sklepu ATB i była doskonale widoczna z hotelowego tarasu. Wróciliśmy do pokoju, przebraliśmy się w docelowe ubrania, wzięliśmy nasze plecaki, odebraliśmy od ochroniarza rowery i żegnając się z recepcjonistką ruszyliśmy w kierunku samochodu.
Taksówkarz był lekko podirytowany naszym spóźnieniem, ale widząc, że ma okazję dość dobrze zarobić odkręcając jedynie przednie koło w rowerze Justyny, niewiele mówiąc wpakował nasze rowery do bagażnika. Na pytanie gdzie jedziemy odpowiedziałem, że „najpierw do Termachiwki, a później powiem, co dalej”. Wydawało się, że zrozumiał, bo podjechał na stację benzynową i zatankował trochę ropy. Jak się miało jednak finalnie okazać, zdecydowanie za mało... 

   Kierowca był dość rozgadany. Pytał, co nas tu przywiało i opowiadał o swoim życiu w Malinie. Długo zwlekałem, żeby mu nakreślić dokładny cel naszej podróży, ale gdy w końcu się odważyłem, odpowiedział jedynie:

 „Bardzo dobrze, że macie jakieś zainteresowania. Tutejsza młodzież to tylko pije i pali!”

   Na kilka kilometrów przed Termachiwką (Termachiwka to miejscowość położona mniej więcej w połowie drogi z Malina do mostu stanowiącego granicę Zony) zorientowałem się, że niezbyt jasno nakreśliłem kierowcy nasze intencje, stąd zatankował paliwa jedynie na dojechanie do Termachiwki i z powrotem. Zaczęliśmy się zastanawiać, co w takiej sytuacji zrobić. Kierowca stwierdził, że może podjechać jeszcze jakieś pięć, może dziesięć kilometrów i będzie musiał wracać. Zgodziłem się, wierząc, że po drodze znajdziemy jakieś rozwiązanie, w innym wypadku do przejechania na rowerze mielibyśmy dodatkowe, nieplanowane piętnaście kilometrów. Popatrzyłem na mapę i wynikło z niej, że przed nami znajduje się jakaś większa wieś. Zatrzymaliśmy się więc na głównym placu tejże wsi i zaczęliśmy szukać jakiegokolwiek śladu życia.

   Mimo, że dochodziła już północ, nie musieliśmy zbyt długo czekać. Zza zakrętu wychynęli miejscowi rowerzyści w kamuflażu wybitnie-nie-strefowym, czyli z neonami na szprychach i zamontowanymi wszędzie gdzie się tylko da diodami. Poinformowali nas, że zaprałka (stacja benzynowa) znajduje się dwa kilometry stąd, „wystarczy zadzwonić dzwonkiem i ktoś powinien otworzyć”. 
Faktycznie - po kilku kilometrach wyrósł przed nami drogowskaz wskazujący, że za kilkaset metrów trafimy na stację. Skręciliśmy i ujrzeliśmy stojącą pośrodku niczego, niewielką wiatę z dwoma dystrybutorami. Nasz kierowca zadzwonił dzwonkiem, ktoś wyszedł, zatankował, a my w międzyczasie porobiliśmy parę "śmiesznych" zdjęć i wypaliliśmy kilka papierosów.


Pierwszy klient od powstania tej stacji.

Polacy przejmują tą taksówkę!


   Jako, że kierowca, nie będąc przygotowanym na to tankowanie, nie miał przy sobie zbyt dużo gotówki, sam zapłaciłem za paliwo, umawiając się, że zostanie to odjęte od ostatecznej kwoty, którą przyjdzie nam zapłacić.
W dobrych nastrojach odjechaliśmy ze stacji i ruszyliśmy w kierunku wsi Marianiwka, by tam odbić na północ, w kierunku granicy Czarnobylskiej Strefy.

   W samochodzie rozbrzmiewała głośno muzyka. Kierowca zachwalał swój sprzęt nagłaśniający, a ja zastanawiałem się co mi w tej układance nie pasuje.
Dopiero teraz do mnie dotarło, że przez całą drogę to ja rozmawiałem z kierowcą, a Justyna, mimo znajomości języka rosyjskiego nie odezwała się ani słowem. Byłem przekonany, że śpi, jednak zauważyłem, że ma szeroko otwarte oczy i że jest wyraźnie przejęta chwilą.

- Wszystko w porządku - zapytałem
- Tak, tylko z każdym kilometrem coraz bardziej zdaję sobie sprawę, gdzie faktycznie jedziemy.
- Miałem dokładnie tak samo za pierwszym razem, chciałem nawet zawrócić będąc już w Zonie, ale za wiele osób wiedziało o moim wyjeździe, więc nie wchodziło to nawet w rachubę. Ale żeby nie było – też się przecież boję, jadę tu nielegalnie dopiero drugi raz.

Spojrzałem na telefon - do mostu zostały tylko trzy kilometry. Poinformowałem kierowcę, że to już to miejsce i poprosiłem, żeby się zatrzymał.
Zaparkowaliśmy na poboczu. Taksówkarz pomógł nam wyjąć nasze rowery, po czym przy użyciu odpowiedniego klucza wyjętego ze swojej skrzynki przykręcił odczepione wcześniej od roweru Justyny przednie koło.
Będąc już gotowi zapłaciliśmy ile trzeba, podziękowaliśmy kierowcy i zapisując wcześniej jego numer telefonu, przy obustronnych życzeniach "szerokiej drogi" ruszyliśmy w kierunku Zony.

   Wiedziałem, że został nam tylko jeden zakręt, za którym będziemy mieli do pokonania dwukilometrową prostą w kierunku mostu. Wiedziałem też, że moja znajoma od kilkunastu lat nie jeździła na rowerze, nie licząc kilku kilometrów pokonanych przy przekraczaniu granicy dwa dni wcześniej. Jednak nie spodziewałem się aż takich trudności.
Justynie trudno było utrzymać równowagę, a z każdym metrem problem stawał się poważniejszy. Zdziwiło mnie to, ponieważ zeszłego dnia przejeżdżając z dworca do hotelu radziła sobie dość dobrze. 
Zatrzymaliśmy się na chwilę, żebym mógł zdiagnozować usterkę. Przejechałem kilka metrów i - faktycznie - coś było nie tak, nie wiedziałem jednak co. Poprosiłem ją, żeby wytrzymała jeszcze te kilkaset metrów i będąc już w Zonie, naprawię jej rower. Zgodziła się.
Wyjechaliśmy zza zakrętu, a naszym oczom ukazała się, widoczna na horyzoncie dość jasna łuna

- Nie podoba mi się to - stwierdziłem
- Dlaczego?
- Ten most nie jest oświetlony, najbliższe źródło światła to Punkt Kontrolny "Dąbrowa" jakieś dziesięć kilometrów stąd.
- To co to może być?
- Samochód

I faktycznie - pół minuty później zauważyliśmy zbliżające się do nas z każdą sekundą reflektory. Krzyknąłem jedynie - SPIERDALAMY W KRZAKI!!!, jednak moje słowa do nikogo nie dotarły, bo Justyna od dobrych dziesięciu sekund już tam na mnie czekała. Wrzuciłem swój rower do przydrożnego rowu i położyłem się obok niej i dumny, z jej szybkiej reakcji, z napięciem wyczekiwałem dalszego rozwoju sytuacji.
Robiło się coraz jaśniej, a ja zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno dobrze się ukryliśmy i kierowca samochodu podczas mijania nas, nie zauważy naszych sylwetek lub rowerów. Na szczęście leciwa Łada Niva przemknęła bez wykrycia naszej obecności i odczekując jeszcze kilka minut mogliśmy w spokoju wyjść na drogę i kontynuować wędrówkę do Prypeci.

   Problemy z rowerem Justyny zaczęły się nasilać. Zatrzymaliśmy nasze jednoślady, żeby przyjrzeć się usterce raz jeszcze. Cały zestaw naprawczy spoczywał na dnie mojego plecaka, więc ponownie zaproponowałem, żebyśmy przejechali jeszcze te kilkaset metrów, a za mostem, już w "nowym, spokojniejszym świecie" postaram się, już bez pośpiechu temu zaradzić

- Trzeba było nie brać tych rowerów - zaśmiała się Justyna
- No co racja to racja, ale w Strefie mogą się okazać zbawienne - odpowiedziałem
- Widzisz jak ciężko mi się jeździ... Weźmy poprowadźmy je chociaż przez moment, bo mnie szlag za chwilę trafi
- Kurcze... proszę... wytrzymaj jeszcze przez kilkaset metrów. Jak dojedziemy do mostu to tam zsiądziemy i poprowadzimy, a po drugiej stronie rzeki, już w Zonie zobaczę co jest nie tak. Poza tym jak chcesz możemy się zamienić rowerami
- Wątpię, żeby to pomogło. Już jechałam wcześniej na twoim i nie widzę różnicy
- No dobra, to tak jak mówiłem - pięćset metrów i zsiadamy
- Jestem za

O tym, że znaleźliśmy się na moście dowiedzieliśmy się, gdy koła naszych pojazdów wpadły w wielką szczelinę prawie nas wywracając. Wiedząc, że tak będzie bezpieczniej zeszliśmy z rowerów i powoli, tak żeby nie było słychać charakterystycznego "tykania" zębatek zaczęliśmy przesuwać się w kierunku kratownicy blokującej dostęp na drugą stronę rzeki.

Idąc przez most zauważyłem pewne zmiany, w stosunku do tego co zapamiętałem z wyprawy sprzed roku. Ustawiono więcej betonowych zapór, przez które co chwila trzeba było przenosić rowery, pojawiło się więcej szczelin, szerokich na kilkanaście centymetrów, w które przy odrobinie pecha mogła wpaść noga, aż po kolano.Poza tym zaintrygowała mnie dość mocno jedna rzecz – po prawej stronie, w szuwarach zauważyliśmy ledwo widoczne zapalające się i gasnące co chwilę światło latarki. Jak gdyby ktoś chciał cokolwiek dostrzec, nie będąc przy tym zbytnio widocznym z daleka. Wiedząc, że z mostu nie mamy możliwości ucieczki w żadną ze stron, a zawracanie nawet nie wchodziło w rachubę, ruszyliśmy naprzód. 

--------------

Wciąż nie mam pojęcia czym były te zagadkowe światła. Może był to pogranicznik, stalker lub jakiś rybak oświetlający sobie drogę ekranem swojego smartfona. W każdym razie, na kolejnych moich wyprawach nadal je widuję

 -------------

   Dotarliśmy w końcu do kratownicy. Było zbyt ciemno, żeby rozeznać się w sytuacji, więc żeby nie zwracać na siebie ewentualnej uwagi, zamiast latarki użyłem telefonu. Okazało się, że metalowa kratownica też przeszła lekki lifting. Po jej prawej stronie, gdzie z reguły znajdował się łatwy do pokonania nasyp rozłożono zwinięty drut (taki a'la wojskowe zasieki), a przez pozostałą przestrzeń od nasypu do krawędzi mostu poprowadzono kolczasty drut.

Jedyne zdjęcie kratownicy jakie posiadam, zrobione jeszcze przed wprowadzeniem zmian, dlatego patrzone stosownym paintowym komentarzem pokazującym jak to teraz wygląda. Zwykle przekraczanie mostu jest zbyt emocjonujące, żeby marnować je na robienie zdjęć :)
Uznaliśmy, że najlepiej będzie najpierw przerzucić nasze plecaki na drugą stronę, a dopiero później zająć się rowerami. Z plecakami poszło łatwo, jednak rowery trzeba było dość wysoko podnieść, tak, żeby przypadkiem, już na samym początku wyprawy nie przebić sobie opon. Ostatecznie z trudem, ale jednak szczęśliwie znaleźliśmy się po drugiej stronie rzeki. Założyliśmy plecaki i ruszyliśmy asfaltową drogą wgłąb Zony.


Szczerze? Nie wierzyłem, że uda nam się wjechać chociażby do Strefy. Jeśli to się powiodło, reszta powinna pójść już z górki.


Koniec części IV

czwartek, 30 marca 2017

Drugi Nielegal, czyli jak nie organizować wyjazdu za granice…ale dobrze się przy tym bawić - Część III


Część III

13 sierpnia 2016
14:30 (13:30 czasu polskiego)

- No dobra udało się, fajnie, ale teraz trzeba pomyśleć co robimy dalej - stwierdziłem na stacji benzynowej, kilkaset metrów za granicą.
- Na pewno musimy trzymać się z daleka od kierowcy TIRa, z którym się zderzyłam - zażartowała Justyna
 No i proszę cię - nie opowiadaj nikomu o tym zdarzeniu...
- Nie ma sprawy, choć jestem pewien, że pierwsza to zrobisz - zaśmiałem się, choć faktycznie, kilkanaście minut później wszyscy jej znajomi już o tym wiedzieli :)


W końcu na Ukrainie!

   Chwilkę odpoczęliśmy, zjedliśmy kolejną, zarezerwowaną na życie w Zonie porcję kabanosów i zgodnie z zaleceniami spotkanych Ukraińców postanowiliśmy przejechać 500 metrów dalej w miejsce skąd powinny odjeżdżać busy i autokary wgłąb Ukrainy.
Wsiedliśmy na rowery i z trudem utrzymując równowagę (dodatkowy plecak, a u Justyny - torba na bagażniku) po chwili dotarliśmy do miejsca, które uczestnicy wyjazdów do Czarnobyla powinni kojarzyć ze sklepu o nazwie Komora Plus wywołującego nie wiedzieć czemu uśmiech na twarzach połowy grupy.


Komora losowania jest pusta, następuje zwolnienie blokady...
 Tak, to z pewnością takie skojarzenie przywodzi na myśl ten sklep...



Działa tu wiele małych, przygranicznych biznesów, typu wymiana walut, czy sprzedaż owoców. Jest to także miejsce odjazdu taksówek, czy niewielkich busów do oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów Kowla, pierwszego większego miasta na głównej drodze prowadzącej od granicy do Kijowa.

Po kilkunastu minutach pytania "którędy na Kowel?" i słuchania, że "koniecznie musicie odwiedzić Jezioro Świteź, to niedaleko, zawiozę was za sto hrywien" w końcu usłyszeliśmy od pewnej babuszki, trudniącej się sprzedażą arbuzów, że najszybciej będzie dojechać do miejscowości Rymacze, w której znajduje się stacja kolejowa Jahodyn, nazwana tak od nieistniejącej obecnie już wsi. Tą samą nazwę po ukraińskiej stronie nosi również przekroczone przez nas przejście graniczne.

Tak też zrobiliśmy. Szybkie spojrzenie na mapę i już wiemy, że mamy do przejechania sześć kilometrów. Pozornie mało, jednak nierówna walka ze źle rozłożonym ciężarem bagaży dawała nam się we znaki. Metodą "małych kroczków", czyli...

- Widzisz ten znak 500 metrów dalej?
- Widzę
- No to do niego dojedziemy i zrobimy krótki postój
- Przekonałeś mnie

 ..., targani podmuchem wiatru przez mijane TIRy oraz żartując, że jeden z nich będzie chciał wziąć odwet za zarysowany bok, w końcu po godzinie dotarliśmy do skrzyżowania.


---

W tym momencie muszę przypomnieć, że Justyna od dobrych 15 lat nie jeździła na rowerze i musiała się tej sztuki nauczyć praktycznie na nowo. Z drobnymi problemami, ale szło jej to całkiem sprawnie.

---


   W oddali widać było wiejskie zabudowania i dość sporą, zabytkową stację kolejową z 1907 roku nijak nie pasującą swoim wyglądem do okolicy. Odbiliśmy w prawo, na dość dziurawą drogę i po przejechaniu kilkuset metrów trafiliśmy pod wspomniany dworzec. Z bliska prezentował się naprawdę przyjemnie. Widać było, że przeszedł niedawno generalny remont. Oprócz kilku osób zatrudnionych do obsługi stacji, nie zauważyliśmy nikogo więcej. Wieś sprawiała wrażenie opustoszałej.


Dworzec w pełnej okazałości

   Z rozmowy z podpitym dróżnikiem wynikło, że najbliższy pociąg w kierunku Kowla odjeżdża za godzinę o 18:30.
Weszliśmy do budynku stacji i zanim kupiliśmy bilety, zapytaliśmy siedzące tam i plotkujące panie, czy jest możliwość zabrania ze sobą roweru do pociągu. Użyłem ukraińskiego słowa "welocyped", jednak te nie miały pojęcia o co nam chodzi. Zawołały swoją koleżankę, a ta do nich "welocyped, nu po naszemu rower".
Bilet kosztował jakieś grosze, dodatkowo dostaliśmy kwitek, że mamy większy bagaż (rowery). Podziękowaliśmy więc i wróciliśmy do palenia ukraińskich już papierosów.

Na kilkanaście minut przed przyjazdem pociągu z letargu wyrwał nas deszcz, który w połączeniu z wysoką temperaturą (pamiętacie pewnie jakie upały panowały w sierpniu 2016 roku) był zbawienny. Schowaliśmy rowery do środka, a sami wyszliśmy delektować się letnią mżawką.

   Przyjechał pociąg. Tego się jednak nie spodziewaliśmy. Wyglądał jak zabytkowa wąskotorówka. W środku nalepione były naklejki informujące o sto pięćdziesiątej piątej rocznicy istnienia Львівської залізниці (Kolei Lwowskich) i nie zdziwiłoby nas gdyby te wagony faktycznie pamiętał czasy przynajmniej setnej rocznicy tego przedsiębiorstwa. Wnętrze wagonów przywodziło na myśl szósty odcinek Wilka i Zająca. Te same drewniane ławki i półki na bagaże, jedyna różnica to elektryczna lokomotywa na miejsce tradycyjnej ciuchci. Krótkie porównanie:

Nu Zajec, nu... pagadi!!!


   Pijany dróżnik gwizdnął i ruszyliśmy. Z każdą mijaną stacją pociąg się zapełniał. Tak jak przy okazji ostatniej wyprawy mijaliśmy wioski, w których mieszkało raptem kilka osób, a że w danym miejscu jest stacja nie wynikało z żadnego znaku, a raczej z przyzwyczajenia maszynisty. W pewnym momencie wydawało się nam, że znajdujemy się w jakimś mobilnym muzeum wsi ukraińskiej, tyle było tutaj folkloru: baby w chustach i strojach w kwieciste wzory z wózkami i tobołami skrywającymi plony ze swoich pól oraz słojami pełnymi przetworów z przydomowego ogródka. Nikt też nie był zbulwersowany, gdy obca baba zwróciła uwagę czyjemuś dziecku, że za głośno krzyczy. Rodzic jeszcze jej za to podziękował i trzepnął swoją pociechę na dokładkę w tyłek  - jak za starych dobrych czasów...


W tym pociągu rowery przeszkadzały najmniej. Zobaczycie co będzie potem :)


   Po ponad godzinie zatrzymaliśmy się na dworcu w Kowlu. Z pomocą współpasażerów z nami jadących wyjęliśmy nasze rowery i weszliśmy do hali dworca, by zorientować się kiedy odjeżdża nasz pociąg do Korostenia. Na szczęście nie musieliśmy długo czekać, bo miał zjawić się na stacji za kilka minut, a odjechać za pół godziny. Idąc w kierunku kas usłyszałem znajomy język wydobywający się z ust osób, tak jak my trzymających w rękach kierownice swoich rowerów. Przywitaliśmy się, powiedzieli nam, że przyjechali z Poznania i przez ostatnie dwa tygodnie przejechali dookoła całą Ukrainę. Ukrywając swój cel i wymijająco podając losowe nazwy miejscowości przez które zamierzamy przejeżdżać wywiedzieliśmy się jakimi pociągami najlepiej jechać i jak wygląda zabieranie rowerów na pokład - nie najlepiej, ale idzie się z obsługą pociągu dogadać.

Podeszliśmy do kas i poprosiliśmy o "dwa do Korostenia" oraz zapytaliśmy czy można wnieść ze sobą rowery. Kobieta zastanowiła się i odpowiedziała zdawkowo "zapytajcie kierownika pociągu". Podeszliśmy więc do kierownika pociągu, a właściwie  to do losowej osoby stojącej przy pociągu i ubranej w strój oznajmiający nam, że być może jest to pracownik kolei i zapytaliśmy go o to samo. Odpowiedział, krótko "nie wiem, zapytajcie w kasie".
Wróciliśmy, więc do kasy i powiedzieliśmy do okienka:

- Kierownik się zgodził
- No dobra, ale musicie kupić bagażnik
- Jaki znów, bagażnik? - zapytałem zdziwiony
- No bagażnik, pff... bagażnyj kwitok

 Z jej słów wynikało, że chodzi o jakiś dodatkowy bilet na przewóz nadmiarowego bagażu. Poprosiłem, więc o taki, okazało się jednak, że kasa bagażowa znajduje się kilkaset metrów dalej, na końcu peronu. Spojrzałem na zegarek - świetnie... 10 minut do odjazdu. Zostawiając Justynę z rowerami pobiegłem szybko w kierunku wspomnianej kasy i na szczęście bez większych komplikacji udało się tam kupić dwa "bagażniki". Równie szybkim tempem wróciłem i widząc, że pociąg już zamierza odjeżdżać wbiegliśmy weseli ze szczęśliwego obrotu sprawy do losowego wagonu.

  Pociąg ruszył. Dopiero po chwili dotarło do nas, co znaczy napis "Плацкарта" widniejący na bilecie. Trafiliśmy właśnie do tzw. Płackarty, czyli ciasnego wagonu, z rzędem dwupiętrowych łóżek, mogącego łącznie pomieścić 54 podróżnych oraz obsługę. Każdy wagon posiada również dwie toalety, samowar "Tytan" z gorącą wodą oraz co najważniejsze - panią wagonową, która jest tutaj nie znoszącą sprzeciwu carycą i do której poleceń należy się bezwzględnie stosować. Poza tym nie ma tragedii. Każdy otrzymuje pościel, czyli poszewkę na kołdrę i poduszkę oraz prześcieradło. Wszystko z logiem УЗ (ukr. Укрзалізниця, pol. Ukrzaliznycja, czyli po prostu Koleje Ukraińskie. Ciekawostka - prezesem tej spółki jest Polak - Wojciech Balczun, gitarzysta zespołu Chemia). Dzięki temu długą podróż można pominąć zasypiając na dość wygodnym legowisku i budząc się wyspanym dopiero na stacji docelowej nie ustawiając nawet budzika. Dlaczego? Ano, jak już wspomniałem - każdy wagon wyposażony jest w panią wagonową, która przed wejściem do pociągu sprawdza i zabiera bilety. W swoim pomieszczeniu służbowym układa je chronologicznie tak, żeby mieć uszeregowanych pasażerów w kolejności wysiadania na kolejnych stacjach. Pomagier wagonowej z kolei (sic!) z tak ułożoną listą informuje lub w razie potrzeby budzi pasażerów na ich przystanku.  Dzięki temu nikt nie pojedzie dalej niż powinien, a także nikt nie zaśpi swojej stacji.

Poniżej schemat pojedynczej płackarty:

Na obydwu końcach toalety,  na przeciwko toalety samowar "Tytan", pomieszczenia po lewej stronie wagonu to odpowiednio, od lewej: toaleta, pomieszczenie służbowe, sypialnia dla obsługi pociągu.

  Jak pisałem, weszliśmy do losowego wagonu nie wiedząc czego się spodziewać. Miejsca w przedsionku i korytarzu było bardzo mało, a nasze rowery dodatkowo uniemożliwiały jakąkolwiek komunikację między wagonami. Wszyscy więc patrzyli na nas z wyraźnym podirytowaniem. Nie wróżyło to niczego dobrego, tym bardziej, że mieliśmy przed sobą niemal dziesięć godzin podróży.

----

   Zapomniałem o tym wcześniej wspomnieć, ale do przejechania mieliśmy trasę Kowel -> Korosteń, które to miasta dzieli niemal trzysta kilometrów prostej jak strzała drogi. Samochodem można tą odległośc przejechać w niecałe trzy godziny. Pociągiem jednak jechaliśmy siedem godzin dłużej, mijając Łuck, Równe oraz Nowogród Wołyński. Dla nieznających topografii Ukrainy, to mniej więcej tak, jakby z Krakowa do Warszawy pojechać przez Rzeszów oraz Lublin.

----
Wnętrze płackarty, czyli wagonu o najniższej z możliwych klas

   Wagonowa, która sama przed odjazdem zaproponowała nam wejście do jej wagonu, twierdząc, że nie ma już czasu na szukanie naszego, wzięła nasze bilety i stwierdziła, że musimy przejść 4 płackarty dalej, ale że nie ma tu dużo miejsca najlepszą opcją będzie szybkie wyjście z rowerami na na zewnątrz i przełożenie ich do prawidłowego już wagonu. Poinformowała nas, że pociąg zatrzymuje się na stacji za pół godziny, ale będziemy mieli raptem kilka minut, więc poleciła, żebyśmy przenieśli swoje bagaże najlepiej już teraz, by wszystko obyło się możliwie jak najszybciej.

   Pociąg zatrzymał się pół godziny później. W szczerym polu. Drzwi otworzyły się, a my, jak rażeni prądem wybiegliśmy pchając szybko nasze rowery i licząc mijane wagony. Jeden, dwa, trzy, dobra ten musi być nasz! Podeszliśmy do drzwi i z trudem wtargaliśmy nasz bagaż po czterech stromych schodkach prowadzących na znajdujący się półtora metra nad ziemią pokład.
Oparliśmy je o drzwi i zdemontowaliśmy przednie koła, żeby zrobić zwolnić trochę przestrzeni dla przechodzących między wagonami pasażerów. W końcu znaleźliśmy swoje miejsca, rozłożyliśmy pościel, podłączyliśmy telefony do power-banków i wreszcie mogliśmy się delektować właściwą częścią podróży... Nie, to by było zbyt idealne. Co chwilę wołała nas obsługa pociągu mająca coraz to lepsze pomysły na ulokowanie naszych rowerów w coraz to innym miejscu. W końcu postanowili, że najlepiej będzie je położyć przy niesprawnych drzwiach wagonu. Upewniając się, że w ten sposób już nikomu nie przeszkodzą i że jest to ostateczna decyzja usadowiliśmy się na swoich łóżkach i zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym, aż dotarliśmy do stacji Łuck, gdzie mieliśmy ponadpółgodzinny postój.
Większość pasażerów, w tym my wyszła na zewnątrz rozprostować kości i przy okazji zapalić papierosa.


Nie wyobrażam sobie niepełnosprawnego wchodzącego po tych schodkach...


Po wypaleniu kilku papierosów uznaliśmy, że już jest odpowiednia pora (po 22-ej), żeby położyć się spać. Wróciliśmy do środka i kładąc się na naszych miejscach zasnęliśmy.

   Obudziłem się. Pociąg stał, w wagonie panował ruch. trochę ludzi wychodziło, trochę wchodziło. Odsunąłem firankę żeby zobaczyć gdzie jesteśmy i poczułem szturchającą mnie rękę. Cichy głos zapytał:

- Gdzie już jesteśmy?

Przyjrzałem się temu co widzę za oknem i odpowiedziałem

- W Sławutyczu, na głównym placu
- Bardzo śmieszne...
- No poważnie, zobacz
- Ej, bez kitu!

Faktycznie, widok za oknem przypominał niemal wypisz wymaluj plac centralny w miejscowości Sławutycz (wybudowanej po awarii w Czarnobylu dla pracowników wciąż działającej wtedy elektrowni). Wyglądało to jak gdyby przez jego środek poprowadzono tory i puszczano nimi dalekobieżne pociągi. Zdjęcie niewyraźne, ale sprawne oko zauważy podobieństwo :)


Zdjęcie robione....płackartą

Zasnęliśmy na nowo, żeby zostać obudzonym już na właściwej stacji, czyli w Korosteniu, choć budzenie to dużo powiedziane, bo polegało ono na dość mało delikatnym szturchnięciu mnie w bok, a w przypadku Justyny dość mocnym pociągnięciu za rękę i krzyczeniu czegoś po ukraińsku.

Spakowaliśmy się i patrząc po drodze czy niczego nie zapomnieliśmy, w końcu wyszliśmy na zewnątrz. Zgodnie uznaliśmy, że była to dośc ciekawa przygoda, ale tylko na raz. Nie chcielibyśmy tego więcej powtarzać.
Znaleźliśmy się na dworcu znanym już mi z pierwszej nielegalnej wyprawy.
Wciąż wisiały tu w różnych miejscach tabliczki z napisami "Rabota w Polsze" zachęcające Ukraińców do pracy w naszym pięknym kraju.


- Kurcze, właśnie szukam pracy. Myślisz, że mnie zatrudnią?
- Jak w CV wpiszesz "Znajomość języka polskiego na poziomie komunikatywnym zarówno w mowie ja i piśmie" to na pewno :) 

   Zegar na dworcu wskazywał, że zbliża się szósta, a telefon nieubłaganie mu wtórował dodając od siebie, że już od kilku godzin powinniśmy być w strefie. Mieliśmy już bowiem dzień czternasty, miesiąca sierpnia, a dla przypomnienia - autobus nie zabrał nas dwunastego. Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło - pociąg odjeżdżać miał za piętnaście minut i wszystko wskazywało, że nie będzie większych problemów z naszymi rowerami. Kupiliśmy bilety i po chwili weszliśmy do pociągu mającego nas zawieść do miejscowości Malin. A właściwie to nie "pociągu", a "elektriczki", bo tak, znowu trafiłem na identyczny skład jak ten, zawożący pracowników ze Sławutycza na stację Semichody, położonej zaledwie kilkaset metrów od Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej.

Rzuciłem żartobliwie wyjęty z kieszeni portfel na znajdujące się przede mną miejsce i po chwili go podnosząc zajęliśmy zarezerwowaną przed sekundą kanapę.

----

Dla tych, którzy nie jechali nigdy wspomnianą czarnobylską elektriczką, krótkie wytłumaczenie:
Codziennie tysiące ludzi korzystają z identycznego składu jako transportu do pracy w Czarnobylskiej Zonie. Każdy z nich od lat siedzi na tym samym miejscu, z tymi samymi znajomymi. Gdy pojawiamy się tam my, turyści i chcemy zająć konkretne miejsce, wiemy, że nie wolno nam siadać, gdy jest ono "zarezerwowane". Jak taka rezerwacja wygląda? Ano na rzeczonej kanapie leżą karty do gry, parasolki, torby, siatki, czy klucze. Grupa z reguły jest odpowiednio wcześnie informowana o takim zwyczaju, żeby przypadkowo nie popełnić strefowego faux pas.

Tutaj porównanie elektriczki "czarnobylskiej" i tej "malinowej":

Ta po lewej to... a zresztą, zgadnijcie sami :) Jakby nie patrzeć, obydwie mają na celu zawieść nas do Zony :)

   Mijając równie malownicze krajobrazy jak podczas podróży spod granicy do Kowla po ponad godzinnej jeździe dotarliśmy do pierwszego planowanego celu naszej podróży, czyli miejscowości Malin. Czterech panów po pięćdziesiątce, gdy zauważyło, że Justyna zmierza w kierunku wyjścia pobiegło za nią. Zrobili przy wejściu szpaler, pomogli jej znieść rower i odganiali innych pasażerów krzycząc "Chwila! Nie widzicie, że dziewczynce rower wynosimy?!"

   Słońce już całkowicie wzeszło, nie było wielkiego upału, wiał dość przyjemny wiatr. Uznaliśmy więc, że nie ma sensu łapać busa, mając transport ze sobą. Do hotelu, podjedziemy.
Ruszyliśmy w dół ulicy Ohienka, by po chwili znaleźć się na znanym już mi rondzie. Zatrzymaliśmy się przy pomniku z serii Dzwony Czarnobyla, zrobiliśmy kilka zdjęć monumentowi oraz pięknie wschodzącemu słońcu i ruszyliśmy dalej ulicą Hruszczewskiego.




Justyna w promieniach słońca


   Przejeżdżając obok domu (wtedy jeszcze nieświadomie) dziadka, który dokładnie rok wcześniej pomógł mi wrócić do Polski oraz mijając remizę straży pożarnej, której strażacy trzydzieści lat temu brali udział w gaszeniu Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej dotarliśmy do pierwszego pierwotnie planowanego noclegu, czyli hotelu Ukraina.

   Poprosiłem Justynę, żeby poczekała z bagażami na zewnątrz, a sam wszedłem do środka. Zapytałem ochroniarza, czy moglibyśmy na wewnętrznym podwórku zostawić nasze rowery. Zgodził się.


Rowery w reprezentacyjnym miejscu

   Gdy rowery były już w bezpiecznym miejscu, weszliśmy na drugie piętro zameldować się w recepcji. Poinformowana o naszym spóźnieniu dzień wcześniej recepcjonistka dała nam klucze i pokazała pokój. Pałac prezydencki to to nie był, ale też nie było na co narzekać. Ot, zwykły pokój hotelowy na Ukrainie. Dwa łóżka, mały telewizor, lodówka, łazienka i dywan na ścianie. Nic więcej do szczęścia nie było nam potrzeba. Poszedłem do łazienki, by pierwszy raz od dwóch dni się wymyć. Odświeżony, założyłem czyste ciuchy i podłączając całą elektronikę do ładowarek, opadłem bez sił na łóżko i zasnąłem.

Koniec części III

piątek, 24 marca 2017

Drugi Nielegal, czyli jak nie organizować wyjazdu za granice…ale dobrze się przy tym bawić - Część II

Część II

13 sierpnia 2016
00:01
Dworzec autobusowy Warszawa Zachodnia

- Dobra, to jeszcze raz zobaczmy jakie mamy opcje – zakomenderowała Justyna
- Ok, to po kolei: autobusy odpadają… dzwoniłem i powiedzieli, że nie mają już miejsc, pociąg to koszt 400zł, poza tym najbliższy jest jutro o szesnastej. Jedyne co mi przychodzi do głowy na teraz to BlaBlacar plus  pomęczę Pawła, może on na coś wpadnie.

Próby dodzwonienia się do znajomego spełzły na niczym, jednak po chwili otrzymałem wiadomość o treści: „Kto pisze? W czym mogę pomóc?” – widocznie nie miał mnie w kontaktach.
Odpisałem krótko o co chodzi i już po chwili rozległ się dzwonek telefonu - przygotowany specjalnie na tę wyprawę śpiew godowy Puszczyka Uralskiego - tak na wszelki wypadek, żeby nie zostać w strefie wykrytym, a być na bieżąco z powiadomieniami.
Zaspany głos Pawła miał tylko kilka pomysłów. Każdy z nich sprowadzał się do próby przekroczenia z kimś (TIR, autostop) granicy i szukania transportu po drugiej stronie. Podziękowałem za ciekawe opcje i po rozłączeniu się postanowiłem jeszcze kilka minut poszukać szczęścia w BlaBlacarze.
Wyszukiwarka znalazła samych ukraińskich kierowców, z których tylko jeden potrafił płynnie mówić po polsku. Ostatecznie i tak, żaden z nich nie posiadał samochodu będącego w stanie pomieścić dwa rowery. Zrezygnowany szturchnąłem śpiącą od jakiegoś czasu Justynę i przekazałem jej niepokojące wieści. Odpowiedziała przez sen:

- A Karol?
- Co „Karol”?
- Twój brat
- No... ale co z nim?
- Przejeżdżał kilka miesięcy temu granicę na rowerze.
- Kurcze... zapomniałem zupełnie o tym… no jest to jakiś pomysł i nawet do ogarnięcia.
- Tylko trzeba tam jakoś dojechać
- To akurat nie problem. Najlepiej będzie złapać jakiś autobus do Lublina, stamtąd czymś do Chełma, a dalej to byle busem, czy taksówką podjechać pod przejście w Dorohusku.
- Poszukasz?
- Poszukam

  Szybki przegląd po ofertach lokalnych przewoźników i jest!

- O 4:30 mamy autobus do Lublina
- A która jest?
- 1:30

- Tylko módlmy się, żeby wziął nasze rowery
- Ha ha, no innej, lepszej opcji nie widzę.

Zapowiadały się kolejne, nużące godziny czekania...

3 godziny później

Zaniepokojony brakiem autobusu zostawiłem śpiącą Justynę i poszedłem szukać, czy przypadkiem ktoś inny też nie czeka z nami na transport. Znalazłem jednego człowieka. Stwierdził jedynie, że "lubią się spóźniać, nawet o godzinę".

Autobus w końcu przyjechał. Rzucając swój rower na ziemię, podbiegłem szybko do kierowcy błagać go o możliwośc zabrania całego naszego majdanu, Na szczęście luki bagażowe były puste, więc wystarczyło złożenie kierownic. Weszliśmy do środka i płacąc jakąś śmiesznie małą kwotę za biletym, w końcu mogliśmy ruszyć naszą wyprawę o mały (lecz w końcu jakikolwiek) krok do przodu. Jako, że na dworcu nie zmrużyłem nawet oka pilnując bagaży rozsiadłem się wygodnie w fotelu i zasnąłem.

Obudziłem się dopiero w Lublinie.
Wyciągnęliśmy torby i rowery i zaczęliśmy zastanawiać się, co dalej. Rozkład jazdy wykazał, że najbliższy autobus do Chełma odjeżdża za godzinę, ale z zupełnie innej części Lublina. Postanowiłem zobaczyć jeszcze jak wygląda sytuacja z pociągami.
- Do Chełma to najbliższy odjeżdża o 8:05. Którą mamy?
- 7:40
- Kurwa, nie zdążymy... ale chociaż spróbujmy. Patrz, taksówka tam stoi, może nas zawiezie.
- Coś ty za mała
- No, ale nie zaszkodzi zapytać.
Podbiegłem z prędkością światła do kierowcy „Vectry w Kombi”
- Zmieszczą się dwa rowery?
- Powinny wejść



Następny raz biorę Wigry 3 :)


Po złożeniu siedzeń rowery weszły na styk, ale jedna z osób (zgadnijcie kto?) musiała siedzieć na podłodze. Kierowca wiedząc, że się śpieszymy gnał jak szalony, jednak już na samym początku stwierdził, że czarno to widzi.


Pod dworzec podjechaliśmy o 8:06. Wybiegłem z samochodu zobaczyć czy pociąg jeszcze stoi. Oczywiście już odjechał. Kierowca celnie zażartował, że w Polsce pociągi są punktualne wtedy kiedy akurat najmniej byśmy tego chcieli.
Zapłaciliśmy i weszliśmy na halę dworca. Z rozkładu wynikało, że kolejny pociąg odjeżdża o 9:40.
- Nie ma tragedii, pójdę zapalić i kupię bilety.
Stanąłem przed budynkiem dworca i zapominając, że jeszcze jesteśmy w Polsce zapaliłem papierosa. Podeszło do mnie dwóch „SOK-istów” i poprosiło o dokumenty.

- Ale o co panowie chodzi?
- Pali pan przed budynkiem dworca – jest tu wielki napis „zakaz palenia”
- Poważnie? Myślałem, że dotyczy on palenia w środku.
- Nie, na zewnątrz też nie można.
Otwierając portfel zrobiłem to, co robię zawsze w takich sytuacjach.
- Może być legitymacja?
- Może. Czyli pan się jeszcze uczy. Pracuje pan gdzieś?
- Tylko teraz, w wakacje – skłamałem. Wszystkie odłożone pieniądze poszły na ten wyjazd.
- No dobra, tym razem damy panu pouczenie, ale następnym razem proszę patrzeć na znaki.
- Dziękuję bardzo i życzę miłej pracy

Wszedłem do środka i skierowałem się w stronę kas.
Pani w okienku wydając mi bilety powiedziała tekst, który powtarzamy sobie do dzisiaj:
„Miejsce stojące, bilet z Lublina do Chełma z przesiadką OCZYWIŚCIE w Rejowcu”
Wróciłem do Justyny i zapytałem:

- Ej, Justyna, ty znasz takie miasto Rejowiec?
- Nie, a czemu pytasz
- No bo wynika z tego, że to jakaś metropolia, w której pociągi z całego świata się zatrzymują.

Poczekaliśmy godzinę i gdy pociąg wjechał na peron podeszliśmy do wagonu (cały pociąg to był praktycznie jeden wagon, coś jak niskopodłogowy tramwaj) wypchanego po brzegi rowerzystami i ich rowerami. Wepchaliśmy się do środka i myśląc, że już więcej ludzi tu nie wejdzie, zauważyliśmy tłum ludzi.... z rowerami, którzy na kilka minut przed odjazdem postanowili nam umilić podróż do Rejowca. Nie mam pojęcia jak oni się zmieścili, ale jakoś się udało.

- Staszek, a może ten Rejowiec to jakieś centrum światowego kolarstwa?
- Tak, Tour de Pologne ma tam z pewnością pierwszy odcinek :)

Pociąg zatrzymał się w szczerym polu, gdzie o tym, że jest tu stacja przypominała jedynie zardzewiała tabliczka z napisem „Rejowiec”
Wyszliśmy razem z innymi pasażerami i przechodząc w poprzek torów doszliśmy do pociągu pamiętającego czasy Gomułki, podstawionego tam tylko jako „przesiadka”.
Tym razem przestronny korytarz pozwalał na pozostawienie roweru i odpowiedniej przestrzeni dla wysiadających, jednak i ta była zbędna, po stacje były tylko dwie: Rejowiec i Chełm.

Po dotarciu do Chełma przedzwoniliśmy kilka firm taksówkarskich. Dopiero za którymś razem udało się znaleźć taką, która podejmie się zabrania naszych rowerów.
Kilka minut później przyjechał mały samochód dostawczy rozmiarów Renault Kangoo. Kierowca wyraził obawy, czy rowery się zmieszczą, jednak po moim stwierdzeniu „Do Vectry weszly…” zmienił zdanie i składając wszystkie fotele, oprócz jednego z tyłu zapakował nasze rowery i wreszcie mogliśmy ruszać w kierunku granicy.



Into the light!


Wartość na taksometrze zaczęła rosnąć z zatrważająco dużą prędkością. Innej opcji jednak nie mieliśmy i mijając gigantyczną kolejkę do kontroli paszportowej zatrzymaliśmy się na bocznej dróżce przed granicą.

- Ile się należy?
- 98zł
- Co tak dużo?
- No 40km plus dodatek za przyjechanie samochodu dostawczego
- Pff… no dobra niech będzie.

Wyszliśmy z samochodu, wyciągnęliśmy nasze rowery i pożegnaliśmy się z kierowcą. Znajdowaliśmy się przy ciągu kantorów, budek z kebabami i pensjonatów. Zapytałem Justynę, czy poradzi sobie z jazdą przez granicę. Okazało się, że siedzi na rowerze pierwszy raz od dobrych kilkunastu lat. Nie brzmiało to optymistycznie, jednak byliśmy dobrej myśli. Postanowiłem zrobić przyspieszony kurs jazdy na rowerze na dróżce ze zdjęcia poniżej.

Nie szło najgorzej. Bardziej martwił mnie fakt, czy jako rowerzyści możemy minąć wszystkie samochody, czy może powinniśmy jednak zając swoje miejsce w kilkukilometrowej kolejce. Zauważyłem, że obok nas stoi zielony samochód z napisem Straż Graniczna. Postanowiłem, więc rozwiać swoje wątpliwości prosto u źródła.

- Dzień dobry. Mam takie nietypowe pytanie. Chcemy przejechać na rowerach granicę i czy powinniśmy…
- Ale jak „na rowerach”? Granicę?
- No wsiąść na rowery i przejechać.
- Przecież tak nie można, to jest przejście samochodowe – odpowiedział Strażnik, jak później się okaże - mylnie
- Jak to? Już tak raz robiłem – zmyśliłem, uznając, że opowiadanie o bracie, który już to przejście w ten sposób pokonywał jest mniej wiarygodne.
- Powtarzam panu, że tak się nie da. 10km na północ stąd budowane jest przejście pieszo-rowerowe, za tydzień będzie otwarte, spróbujcie tam – błysnął funkcjonariusz.
- Za tydzień to my będziemy już z Ukrainy wracać.
- To bardzo mi przykro, ale nie widzę innego rozwiązania

Pożegnałem się i postanowiłem zrobić to samo co zrobił mój brat przed przekraczaniem tego przejścia, czyli zadzwonić na ich infolinię, mimo, że najprawdopodobniej stoję nie więcej niż 500 metrów od osoby, do której zamierzam zadzwonić. Po wybraniu numeru i wysłuchaniu formułki o nagrywaniu rozmowy odezwał się męski głos:

- Oddział Celny w Dorohusku, słucham
- Dzień Dobry, chciałem się upewnić czy wasze przejście można przekraczać również na rowerze.
- Wie pan?... Przejeżdżają czasami, więc nie widzę problemu.
- To świetnie, bo pogranicznicy stojący kilometr od przejścia uznali, że nie ma takiej możliwości argumentując, że jest to przejście samochodowe.
- No to źle powiedzieli, bo to jest przejście drogowe, a rower według przepisów porusza się po drodze na niemal tych samych zasadach, co samochód
- A jeszcze muszę zapytać o jedno. Czy powinniśmy ustawić się w tej gigantycznej kolejce samochodów, czy możemy po prostu je ominąć.

  Pogranicznik zrobił przerwę i stwierdził:

- Wie pan, no MUSZĘ – chrząknął - panu powiedzieć, że nie widzę żadnych przeciwwskazań, żeby pan w tej kolejce nie stał.

Widząc do czego dąży (rozmowa, jak wspomniałem była nagrywana) podziękowałem i rozłączyłem się, po czym zakomenderowałem, że jedziemy w kierunku szlabanów strzegących wjazdu na przejście graniczne. Zauważyliśmy, że obok nas stoi motocyklista. Widząc naszą niepewność, stwierdził, że zawsze w ten sposób przekracza granicę i nigdy nie było problemu z ominięciem „osobówek”, ale na wszelki wypadek podjedźmy razem i zapytamy pana „szlabanowego”.
Ruszyliśmy. Justyna: powoli, ale stabilnie (lub na odwrót), ja trochę pewniej mimo goniącej nas fali przekleństw w obydwu językach.

- Jakim prawem?! Ustawcie się w kolejce, suka bljat!

Na szczęście nikt nie zamierzał szeryfować zajeżdżaniem nam drogi i chwilę później staliśmy już przed szlabanem. Podszedłem do celnika, a ten na moje pytanie, czy możemy się tak wepchnąć stwierdził jedynie: „Wie pan co? Rowerem chyba korku nie zrobicie, śmiało wjeżdżajcie!”

Znaleźliśmy się w końcu na przejściu granicznym. Okazało się, że pojawienie się tam roweru jest traktowane na równi z przejazdem papieża. Wszyscy zainteresowani co my tu robimy, każdy się uśmiecha, robi zdjęcia, jednym słowem – widać, że to nie częsty widok. Poproszono nas o ustawienie się na samym przedzie, a po krótkiej chwili zabrano paszporty, żeby niedługo potem je oddać. Nie każąc nam nawet ściągać plecaków, a tym bardziej ich otwierać pozwolono ruszyć w kierunku mostu na rzece Bug. Ucieszeni wjechaliśmym a ja, widząc, że miejsca między samochodami jest dość mało postanowiłem powiedzieć Justynie, że jeśli nie czuje się na siłach to nic się nie stanie jak zejdziemy z rowerów i poprowadzimy je przez te kilkaset metrów. Nie zdążyłem nawet dokończyć zdania i usłyszałem głośne uderzenie. Patrzę do tyłu, a tam obok lekko zarysowanego TIRa leżą - rower Justyny i ona sama. Kierowca (Ukrainiec) przez 10 minut nie dał się przeprosić, ani nie chciał nawet słyszeć o 50zł w ramach zadośćuczynienia. Wyklął ją i jej rodzinę na dziesięć pokoleń wstecz, jednak gdy zobaczył, że "zarysowania" schodzą przy pomocy szmatki i Ludwika, złagodniał i serdecznie nas pożegnał każąc nam "spierdalać z jego oczu". Próbując zachować powagę i żartując, że Justyna jest jedyną osobą, która przeżyła zderzenie roweru z TIRem, minęliśmy bramki dozymetryczne tym razem nie wzbudzająć alarmu. Prowadząc już dalej rowery dotarliśmy do ukraińskiego celnika rozdającego "karteczki", czyli po prostu... karteczki, na których jest napisana marka samochodu oraz numer rejestracyjny. Lekko zdezorientowany dał nam dwie sztuki, na których nabazgrał wielki napis "Welik" (od ukraińskiego welocyped - rower).

Na ukraińskiej części przejścia granicznego entuzjazm spowodowany naszym przybyciem był już bardziej stonowany, jednak dawało się zauważyć, że jesteśmy miłą odmianą podczas ich rutynowej pracy.
Zapytany o cel podróży odparłem, że jedziemy w kierunku Kowla, a docelowo chcemy dojechać do Kijowa, co pomijając, że po drodze planujemy zahaczyć nielegalnie o Czarnobyl, w pewnym sensie było prawdą.

Ostatecznie, znów bez kontroli naszych bagażów, dostaliśmy pieczątkę, że przeszliśmy kontrolę paszportową. Śmiejąc się do siebie z wielkiego napisanego w kilku językach baneru "Ukraina wolna od korupcji" i widząc, że nic się wokół nas już nie dzieje uznaliśmy, że to chyba koniec procedur i ruszyliśmy w kierunku szlabanu oznaczającego, że już na sto procent jesteśmy na Ukrainie. Dojechaliśmy do rogatki i podając tęgiej pograniczniczce nasze "karteczki" dowiedzieliśmy się, że oprócz kontroli paszportowej winniśmy przejść również kontrolę celną (Myto, nuuu po waszemu cło!). Wróciliśmy się, jadąc 300 metrów pod prąd. Gdy zapytaliśmy obsługującą nas wcześniej celniczkę co z tym fantem mamy zrobić dowiedzieliśmy się jedynie, że ich system nie przewidział sytuacji, w której ktoś będzie próbował przejeżdżać przez ich granicę rowerem, przez co nie może wprowadzić numeru rejestracyjnego do komputera, dlatego możemy spokojnie jechać dalej.
Zapytałem się jeszcze jak ma na imię, żebym w razie czego mógł się na nią powołać.

Podjeżdżając pod szlaban od razu powiedziałem:

- Luda kazała przekazać, że możemy spokojnie już wjechać na Ukrainę.
- Tak powiedziała? No dobra to jedźcie

Nie znając aż tak dobrze języka ukraińskiego nie zrozumiałem ostatniej części zdania i kilkukrotnie dopytując się czy możemy w końcu już jechać usłyszeliśmy od wzburzonej Ludy:



- NU WSJO! PAJECHALI W UKRAINU!!!



Krzyż witający podróżnych na Ukrainie
Koniec części II