poniedziałek, 20 lutego 2017

Drugi Nielegal, czyli jak nie organizować wyjazdu za granice…ale dobrze się przy tym bawić - Część I: Prolog


Część I - Prolog

Początek kwietnia 2016, powrót z legalnego wyjazdu do Strefy Czarnobylskiej

-… no i planowałem tego dziadka odwiedzić w przerwie między dwoma Czarnobylami, ale ostatecznie…
-…Chętnie bym pojechała na taki wyjazd – wtrąciła się w opowiadaną koledze historię poznana kilka dni wcześniej Justyna
- Przecież wiesz, że nie chcę już ryzykować. Za dużo mam do stracenia, żeby bawić się w "nielegale". Przyrzekłem sobie ostatnio, że na razie robię długą przerwę od takich przygód. Gdy zobaczę już wszystko legalnie, to przemyślę, czy nie wybrać się kolejny raz do Zony jako Stalker.

Kilka tygodni później

 „Nie ma opcji, Justyna - jedziemy - za bardzo mi to siadło na głowie, żeby teraz odpuszczać. Ale tym razem trzeba to przygotować już uber-profesjonalnie” – wiadomość na facebooku czekała tylko na kliknięcie ENTER.
Zaplanowaliśmy sobie, że "nielegal" zrobimy w wakacje, w połowie sierpnia. Oczywiście sama myśl o wyjeździe nie dawała mi spać i codziennie planowaniu poświęcałem kilka godzin, tak żeby faktycznie wszystko dopięte było na ostatni guzik.

Jako, że żadne z nas nie posiadało roweru trzeba było coś wymyślić, tak by tanim kosztem kupić sprzęt którego nie będzie żal w przypadku jego utraty. Ja postawiłem na OLX, gdzie znalazłem odpowiedni bicykl za koszt poniżej 100zł, Justyna z kolei złapała okazję w Auchanie.

Welocyped gotowy na swoją ostatnią podróż

W międzyczasie doszliśmy do wniosku, że ciekawą opcją będzie zorganizowanie wyprawy w terminie, w którym w Prypeci będzie legalnie przebywała polska grupa (w tym mój brat bliźniak)

2 tygodnie do wyprawy

Wszystko już pozałatwiane, bilety na autobus kupione i upewnione, że zabranie ze sobą tak dużego bagażu nie będzie problemem. Brakuje nam tylko...rowerów. Na tydzień przed wyprawą udało mi się kupić swój, a na kilka godzin przed odjazdem pociągu do Warszawy doprowadzony został przez brata do stanu używalności. Niewiadomą wciąż jednak pozostawała kwestia bicyklu Justyny.

Ostatecznie dogadaliśmy się, że dzień przed wyjazdem lub w jego dniu kupiony zostanie wypatrzony wcześniej "welik" i takim sposobem będziemy mogli już w spokoju wyruszyć na spotkanie z przygodą.

Dzień wyjazdu (12 sierpień 2016)

Wiedząc, że znajoma ma jakiś problem z telefonem, ustaliliśmy, że bez względu na wszystko spotkamy się 30 minut przed odjazdem, a najlepiej jeśli będzie to nawet godzina, bo warto byłoby rozkręcić nasze rowery i zafoliować je, tak by już zupełnie nikt nie mógł się przyczepić do sposobu ich przewozu w luku bagażowym.


3 godziny do odjazdu

Cierpliwie czekam, zagaduję spotkanych francuzów, okazuje się, ze też jadą na Ukrainę, do Lwowa. Mówią, że wiedzą, że Lwów był kiedyś polski. W żartach ostrzegam, żeby  tego nie powtarzali, gdy będą już na miejscu. Dziwią się.

2 godziny do odjazdu

Znudzony czekaniem wypalam jednego papierosa za drugim, w końcu dochodząc do wniosku, że warto byłoby zająć się swoim rowerem. Ku zainteresowaniu całej hali dworca (który nomen omen pozostał w klimacie lat 60-tych), na jej środku rozpocząłem nierówną walkę ze strechem (kto kiedykolwiek foliował w pojedynkę coś dużego, ten wie co to za ból), w końcu zakończoną sukcesem.

Godzina do odjazdu

Pierwsze próby skontaktowania się ze współstalkerem spełzły na niczym. Lekko poddenerwowany zacząłem w coraz żywszym tempie wypalać papierosy. W końcu na...

30 minut przed odjazdem

...pojawiła się Justyna ze swoim rowerem. Mój optymizm nie trwał długo. Dowiedziałem się od niej, że musi pilnie wracać do domu, "bierze taksę i będzie z powrotem za 15 minut"…
Myślałem, że mnie coś trafi, jednak wiedząc, że nerwy na nic się nie zdadzą, nie mając innego wyjścia, ponieważ kolejny samotny "nielegal" nie wchodzi nawet w rachubę, pogodziłem się z myślą, że możemy spóźnić się na autobus.

22:57 - 3 minuty przed odjazdem

Kotłując się w środku oraz rzucając pod nosem bardzo brzydkimi słowami zauważyłem w drzwiach dworca zziajaną Justynę. Podbiegliśmy szybko do autobusu i wręczyliśmy bilety patrzącemu na nas ze zdziwieniem pilotowi. Ten stwierdził, że nie ma już w pojeździe wolnych miejsc, a o wciśnięciu naszych rowerów do luku bagażowego nie mamy nawet co marzyć. Zdziwiony, że może się przesłyszałem, lub czegoś nie zrozumiałem poprosiłem o powtórzenie i faktycznie – kupiony na stronie przewoźnika bilet stał się w jednej chwili kawałkiem bezwartościowego papieru, gdyż dokonanych zostało więcej rezerwacji niż rzeczywista liczba miejsc w autobusie. Kierowca stwierdził, że nie widzi problemu, przecież wciąż przysługuje nam możliwość zwrotu pieniędzy za bilety w kasie, nie zważając na fakt, że ta już od dobrych dwóch godzin jest zamknięta.
Widząc, że próby logicznego wyjaśnienia sytuacji nie mają żadnego sensu odpuściliśmy dalszą dyskusję i opadając bezradnie na peronową ławkę z uśmiechem niedowierzania na ustach patrzyliśmy na niknący w oddali autobus zastanawiając się czy posiadamy jakikolwiek plan B.
Co jak co, ale problemów akurat na tym etapie wyprawy nikt z nas się nie spodziewał...



Koniec części I

niedziela, 19 lutego 2017

Wyprawa pierwsza (sierpień 2015) - Część VIII - Epilog

Część VIII – Epilog

<<Uwaga, tekst w dalszej części może zawierać mało apetyczne opisy, więc, żeby nie było, że nie ostrzegałem>>


Okolice wsi Stare Sokoły ok. godziny 20:00


   Kierowca (nazwijmy go roboczo „typowym Kolją”) mknął grubo ponad setkę po niezbyt równych ukraińskich drogach. Ja z kolei zapatrzony w widok zachodzącego słońca rozmyślałem o tym, co właściwie się stało i jakie poniosę tego konsekwencje. Przypomniałem sobie słowa jednego z milicjantów, który kilka godzin wcześniej powiedział:


- I pamiętaj – nigdy więcej Czarnobyla

- No tylko legalnie, tak?
- Tylko legalnie.

Zastanawiałem się, czy jest jakikolwiek sens organizować jeszcze kiedyś taką wyprawę. Doszedłem do wniosku, że odpuszczę sobie takie zabawy, bo ryzyko z tym związane jest zbyt duże, tym bardziej, że chciałem jeszcze kilka razy Zonę legalnie zobaczyć. 

Wyjąłem kamerkę i zacząłem bez większego celu nagrywać widoki za szybą. Pola, lasy, jakieś wioski, a w tle radio i ukraińskie hity. 





Kolja

   Przez całą drogę nie zamieniłem z Kolją praktycznie ani jednego słowa, nie licząc kilku pytań o to gdzie ma mnie wysadzić. Przejechanie sześćdziesięciu pięciu kilometrów zajęło nam trzy kwadranse i po dotarciu do Malina zatrzymaliśmy się pod hotelem. 


- No to tak jak się umawialiśmy – 400UAH 


---

We wcześniejszej części zapomniałem wspomnieć, że milicjanci kilka razy zaglądali do mojego portfela, żeby zobaczyć ile mam pieniędzy, a miałem niewiele. Doliczyli się jednak ok. 400UAH, o których później Kolji wspomnieli.
---

   Zacząłem liczyć ile mi zostało i otrzymałem wartość 320UAH. Powiedziałem kierowcy o zaistniałym problemie. Westchnął tylko i wziął wszystko, co mi zostało. Chciałem mu dorzucić jeszcze 10zł, które zawieruszyło się w portfelu, ale odpowiedział tylko „a kto mi to wymieni?”. 

Wyjąłem z bagażnika swój plecak, podziękowałem za podwózkę i życząc szerokiej drogi ruszyłem w stronę hotelu (50°45'54.41"N 29°14'27.08"E), gdzie czekał na mnie drugi, mniejszy plecak z rzeczami na przebranie i resztą dokumentów.

   Wszedłem po schodach na drugie piętro i dotarłem do recepcji. Plecak wciąż leżał tam gdzie go zostawiłem – za ladą. Po chwili zjawiła się starsza recepcjonistka i oddała mój bagaż. Mówiąc jej, że zostałem bez pieniędzy i bez dostępu do internetu udało mi się ubłagać kilka minut przy recepcyjnym komputerze. 

Klawiatura, zarówno ta fizyczna, jak i wirtualna była jednak w lokalnym alfabecie, ale po skorzystaniu z „jednego prostego triku” (Alt+Shift) udało się w końcu przełączyć na łacinę i zalogować na facebooka. 
Poinformowałem znajomych, że żyję i poprosiłem, żeby za chwilę do mnie zadzwonili, bo prawdopodobnie stan konta na telefonie nie pozwoli mi na zbyt długie międzynarodowe gadanie. Szybko wszedłem też na stronę przewoźnika i kupiłem bilet powrotny na autobus jadący do Lublina z położonego trzydzieści kilometrów na zachód od Malina Korostenia. Wydrukowałem go i zapytałem, gdzie tu w mieście można się bezpiecznie przespać, bo zostałem z dwoma hrywnami (wtedy jakieś 30 groszy) i bezwartościowymi tutaj dziesięcioma złotymi. Odpowiedziała mi, że mogę pójść na dworzec, bo i tak stamtąd będę odjeżdżał rano. Powiedziała również, że bilet na tą elektriczkę kosztuje 15UAH. Po moim stwierdzeniu, że niestety mam tylko 5UAH miła pani wyjęła portfel, po czym wręczyła mi banknot dziesięciohrywnowy mówiąc, ze nie muszę jej tego oddawać.  Podziękowałem jej i życząc miłej pracy wyszedłem z hotelu w poszukiwaniu dworca. 

    Zaczepiłem losowego przechodnia i dowiedziałem się od niego, że „paaanie, dworzec to za daleko, żeby na nogach tam iść”

Po kilku pobytach w Malinie widzę jednak, że było to jakieś pięć kilometrów, czyli bez tragedii, jednak nie znając trasy i dodając do tego fakt, że na Ukrainie w mniejszych miasteczkach popularne jest gaszenie świateł ulicznych w nocy (swoją drogą świetny pomysł – kto chce to używa latarki w telefonie, a przynajmniej ludzie mają w domach komfortowe warunki do spania) postanowiłem, że tę noc spędzę na ławce nieopodal hotelu. Nie było to łatwe, choć mając w perspektywie siedem godzin nudnego nic nie robienia, wolałem mimo wszystko zasnąć.
Rozłożyłem się na twardej ławce i zawijając w dłonie paski plecaków tak, żeby ewentualna kradzież mnie obudziła, próbowałem zasnąć. Nie udało się. Co chwilę mijali mnie młodzi ludzie idący na mającą nieopodal miejsce imprezę. 
Kilku z nich zainteresowanych tym czemu leżę na ławce, podeszło i po wysłuchaniu mojej historii odpowiedziało, że też kilka razy byli nielegalnie w Strefie, a po moim pytaniu o lokalizacje dworca jeden z nich, mocno już wstawiony odpowiedział:
- Nie idź tam! Tam dziwni ludzie śpią: bezdomni, narkomani. Jak tylko usłyszą po akcencie, ze nie jesteś stąd to cię zabiją i okradną, albo na odwrót.
Posłuchałem ich rady i kontynuowałem bezskuteczne próby zaśnięcia. 

Mocno wkurzony, widząc, że nie ma to większego sensu postanowiłem pozwiedzać miasteczko, a właściwie pójść daleko w jednym kierunku tylko po to, żeby musieć się wrócić, a tym samym skrócić o godzinę, czy dwie bezczynne czekanie na pociąg. Znalazłem się w pobliżu trawiastego poletka, na którego środku stał jakiś pomnik. Całość była otoczona ścianą drzew i była mało widoczna z ulicy. Zaryzykowałem i schowałem tam swoje plecaki wyjmując tylko najważniejsze przedmioty, w tym jakieś batony i wodę. Upewniwszy się, że nikt mnie nie widział, i że bagaż jest niedostrzegalny z poziomu ulicy usiadłem znów na ławce, wyjąłem kamerkę i zacząłem nagrywać. Przygotowując się do pisania tego tekstu oglądnąłem te materiały jeszcze raz i z perspektywy czasu muszę uznać, że są dość ciekawe, choć pewnie to subiektywne odczucie. Kiedyś na pewno je gdzieś udostępnię, najprawdopodobniej przy przepisywaniu tej historii na inny nośnik niż Wykop (aktualizacja: kiedy indziej :) )


Tutaj jeden z nich (wyjąłem tylko dźwięk, bo poza tą klatką, którą widać na filmie, reszta nagrania była czarna)


   Siedząc na ławce słychać było ciągłe „ugi-bugi” z pobliskiego klubu. Jak to na Ukrainie, zauważyć się również dało cuda ichniejszej myśli tuningowej jak np. ten van z neonami:



Przypomina mi się stary dobry NFS Underground :)

  Postanowiłem w końcu pomarnować trochę czasu i przejść się w dół ulicy Chruszczewskiego.

Przed wyjazdem do Strefy kilkukrotnie tą drogą szedłem stąd mniej więcej znałem trasę. Jak wcześniej wspominałem – w mieścinie tej po północy są gaszone latarnie, więc poruszanie się bez latarki „zagraża twojemu życiu lub zdrowiu”. Nie dlatego, że ktoś może cię zaatakować – nie czułem się tam nieswojo, raczej dla tego, że stan dróg, a tym bardziej chodników pozostawia wiele do życzenia.

 Dotarłem do znanego mi już wcześniej ronda (50°46'43.64"N 29°15'44.61"E) z pomnikiem z serii „Dzwony Czarnobyla” i zapytałem nocnego przechodnia „którędy na dworzec?”, jednak po ponownym uzyskaniu odpowiedzi, że bardzo daleko (teraz widzę, że zostały mi wtedy ledwie 2km do dworca) postanowiłem już dalej w tym kierunku nie iść. 


 Mając przy sobie wciąż zapasowy telefon marki SAMSUNGZKLAPKĄ i znudzony niesłychanie atrakcyjną rozrywką, jaką niewątpliwie było granie w jedyną dostępną grę, czyli Sudoku, zadzwoniłem do brata, a właściwie puściłem mu „buraka”, by po krótkiej chwili oddzwonił. 

Rozmawialiśmy przeszło godzinę o wszystkim i o niczym. Poprosiłem, żeby poszukał, czy przypadkiem nie ma jakiegoś wcześniejszego autobusu i czy może dowiedzieć się skąd odjeżdża ten, na który kupiłem już bilet. Ostatecznie niczego więcej ponad informacje dostępne na strony przewoźnika się nie dowiedziałem, pożegnaliśmy się, a ja wróciłem do moich ukrytych bagaży. 
Wciąż tam leżały, więc wyjąłem rację żywnościową i z nudów zacząłem wyjadać wszystkie słodycze, przepalając co chwile je kolejnymi papierosami, żeby w końcu i te się skończyły. Pokonałem tą trasę raz jeszcze i kolejny raz, aż zaczęło świtać. Postanowiłem, że jest to już odpowiednia pora, żeby w końcu wyruszyć w drogę na dworzec. Gdy dotarłem do ronda zauważyłem na przystanku starszego jegomościa w białym garniturze.

- Probaczte, de je wogzał? – zapytałem

- W tamtym kierunku – wskazał ręką na wschód – ale to daleko stąd, lepiej pojechać marszrutką.
- Pójdę na nogach, bo mnie nie stać, a muszę pilnie się dostać do Korostenia.
- Nie żartuj sobie, zapłacę za ciebie, to jest tylko kilka Hrywien, a tak się składa, że też tam jadę.
- No… dobra, dzięki wielkie.
- A co ty tu w ogóle robisz i skąd ty jesteś?
- Z Polszy, nie uwierzycie, ale właśnie byłem nielegalnie w Czarnobylskiej Strefie
- Poważnie? I jak poszło?
- No milicja mnie pajmała.
- Ha! A to ci historia – zaśmiał się przyjaźnie – „polskij awanturist!”- nazwał mnie wciąż się śmiejąc
- I jakieś konsekwencje poniosłeś?
- Zabrali mi telefon i rower, a dodatkowo wzięli czterysta hrywien za przywiezienie do Malina.
- A to bandyci! Tak potraktować młodego człowieka!
- W hotelu spałeś?
- Nie, na ławce przed hotelem, bo nie miałem pieniędzy
- Poważnie?! Przecież tu jest cerkiew obok, w okolicy też trochę Polaków mieszka, więc trzeba było zapukać do drzwi kościoła – z pewnością by cię przenocowali.

Dojechaliśmy na dworzec. Wyglądał on dość ładnie, sprawiał wrażenie świeżo wyremontowanego.




Ten po prawej to rzeczony dziadek

 Dziadek, zanim cokolwiek zdążyłem powiedzieć stwierdził, że wie, że nie mam pieniędzy, wiec zapłaci mi za ten bilet, a za to co mam niech kupię sobie coś do picia. Trochę głupio mi było tak nadużywać jego dobroci, ale nie mając żadnych środków, innego wyjścia nie widziałem i zgodnie z zaleceniami, poszedłem do kiosku, by kupić wodę. 


 Weszliśmy na peron i w oczekiwaniu na pociąg zacząłem wypytywać dziadka o awarię. Powiedział, że dla nich był to wielki szok i strach, nikt nie wiedział, co się dzieje. Wiele osób panikowało, że umrą od promieniowania, bo wiadomo, że mimo wszystko każda informacja pocztą pantoflową rozchodziła się dość szybko, ale jak w głuchym telefonie tworzyło to rozmaite plotki.


 Pociąg w końcu przyjechał. Zaśmiałem się i powiedziałem dziadkowi, że to dokładnie taka sama elektriczka, jaka wozi nas ze Sławutycza do Czarnobyla. Okazało się, że to dość popularny model w krajach byłego Związku Radzieckiego.



Bliźniacza elektriczka wozi codziennie tysiące pracowników do Czarnobylskiej Zony

  Ruszyliśmy. Jadąc przez zabite dechami wsie obserwowałem wschód słońca. Zaskoczyło mnie to, że pociąg potrafił zatrzymywać się w szczerym polu, a stojące tam babuszki dokładnie wiedziały gdzie na niego czekać, mimo, że przystanek nie był w żaden sposób oznaczony.


 Dość ciekawie było obserwować Ukraińców jadących do pracy. Przypominało to obrazy z polskich filmów, czy seriali powstałych w czasach PRLu – Z jednej strony wagonu babuszka kłóci się z drugą jaki przepis na pierogi jest lepszy, druga z wielkimi siatami i słoikami ogórków przysłuchuje się dyskusji i co chwila wtrąca swoje trzy grosze. Z drugiej strony matka ucisza swoje dziecko, co chwile dając mu do zrozumienia, że zasługuje ono na klapsa. Naprzeciwko mnie siedział z kolei pop i grał sobie na smartfonie w tą grę, w której kroi się palcem owoce.



Tutaj już nie gra :)

  W końcu pociąg zatrzymał się w Korosteniu. Wyszliśmy z wagonu i przechodząc przez obrotowe drzwi znaleźliśmy się na głównej hali dworca. Jako, że było jeszcze rano, a autobus miałem po 22:00 uznałem, że to dobry czas na poszukanie skąd odjeżdża autobus, bo mimo wszystko lepiej będzie czekać już tam na miejscu. Na bilecie była mowa o placyku przed dworcem, jednak wiedziony doświadczeniem z podróży w drugą stronę wolałem nie ryzykować, że się tu nie zatrzyma (przy podróży z Warszawy do Korostenia autobus tej samej firmy nie wjechał nawet do miasta omijając je obwodnicą). Mimo pomocy ze strony dziadka nie udało nam się uzyskać stosownych informacji. 

Zanim się jednak rozstaliśmy wcisnął mi w rękę 50UAH „żebym na nogach nie musiał tam iść” i napisał na kartce swój adres w Malinie, mówiąc:
- Następnym razem jak będziesz chętny takich przygód, to nie śpij na ławce tylko przyjdź do mnie, przenocujemy cię z żoną.
Podziękowałem za wszystko i pożegnaliśmy się. 

----


Adres przepisałem na telefon. Kartkę niestety zgubiłem, a telefon zdążyłem już kilkukrotnie zresetować i… zgubić. Jedyne, co pamiętam to, że mieszkał na ulicy Chruszczewskiego. Ulica niestety ma dwa i pół kilometra długości, choć dodatkowo wiem, na którym przystanku go spotkałem, czyli może mieszkać w pobliżu. W tym roku zamierzam go znaleźć (jeśli jeszcze żyje) i dać mu litr polskiej wódki w podzięce za całą otrzymaną pomoc.


Edit:


Z pomocą rosyjskiego facebooka, czyli Vkontakte.com znalazłem fanpage miejscowości Malin, tam napisałem do administratora, wysyłając mu powyższą fotkę (tą z dziadkiem na dworcu) i po krótce opisując moją historię. Ten udostępnił to na stronie i po kilkunastu minutach miałem już kilka pokrywających się odpowiedzi, z których dowiedziałem się wszystkich danych osobowych dziadeczka, łacznie z adresem i numerem telefonu. Najciekawsze jednak było to, że odpowiedział mi również...jego syn! Ale to historia na osobne opowiadanie.


----


 Przed budynkiem dworca trafiłem też na taką reklamę:


 Dotarłem na postój taksówek. Podszedłem do najgorszej z nich – czerwonej łady 2101 (ruski Duży Fiat) i poprosiłem o zawiezienie na „Zaprałkę Faktor na Warszałce” (50°59'17.55"N 28°39'42.16"E), czyli na Stację Benzynową Faktor na trasie M07 zwanej na Ukrainie „Warszałką”, ponieważ łączy Warszawę z Kijowem.

Dopiero przeglądając kilka dni temu zdjęcia zauważyłem jak ta Łada wyglądała w środku:




Miała na desce rozdzielczej porządnego GPSa, pełno kabli, wentylatory itd. Teraz już sobie przypominam, dlaczego wybrałem akurat ten pojazd :)


Po kilkunastu minutach dojechaliśmy, zapłaciłem 40UAH i usiadłem na przystanku autobusowym naprzeciwko stacji benzynowej. Jako, że zgłodniałem – wyjąłem rację żywnościową i kamerkę i zrobiłem mały unboxing :)




  Co widać na filmie – jedzenie okazało się bardzo smaczne, jednak z perspektywy czasu domyślam się, że zadziałała tu moc powiedzenia „głód najlepszym jest kucharzem”. 

  Po posileniu się uznałem, że czekanie kilkunastu godzin na tym przystanku nie ma najmniejszego sensu i przeniosłem się kilkadziesiąt metrów dalej do wygodnej altany na terenie stacji benzynowej. Było to dość ciekawe doświadczenie. Można by nakręcić ciekawy film dziejący się tylko w tej altanie (i nie byłoby to kino posuwisto-zwrotne), ponieważ co chwile dosiadały się do mnie różne osoby, tak, że po kilkunastu godzinach poznałem już cały przekrój ukraińskiego społeczeństwa. Od normalnej rodzinki, po oligarchów, a nawet jednego przestraszonego psa. Zacznijmy od tego ostatniego. 

Próbowałem go nakarmić z ręki (psa, nie oligarchę), ale strachliwa z niego była bestyja i nie dawał się do siebie zbliżyć, samemu niezbyt ochoczo skracając odległość pies<->ja. Wyglądało to dosyć komicznie – zresztą zobaczcie jak wali tym ogonem na prawo i lewo:




Mając jeszcze 10UAH kupiłem 1,5l wodę mineralną i rozpuszczając w niej musującą tabletkę dostałem butelkę mętnego płynu, doskonale nadającego się do oświetlenia altany po zmroku. Jak? Ano tak:



Nie mam pojęcia jak na to wpadłem :)

Zanim jednak zrobiło się ciemno pod altanę podjechało jakieś wypasione BMW i wysiadła z niego para bogaczy. Młoda kobieta i lekko starszy facet. Zapytali się czy mogą się dosiąść, skinąłem głową, że nie ma problemu i odsuwając swoje bambetle wpuściłem ich do środka. Słysząc, żem nietutejszy byli ciekawi co tutaj robię. Opowiedziałem w skrócie moją historię, a gdy skończyłem usłyszałem równocześnie:

Facet: Wooooooooow, super sprawa!
Jego kobieta: O matko! Przecież mogłeś umrzeć, tam są wilcy!
Zaśmiałem się i odpowiedziałem, że bez ryzyka nie ma zabawy, mężczyzna zaś starał się przekonać kobietę, że to jednak fajnie, że zamiast siedzieć w domu przed komputerem robię takie akcje. Ta jednak ciągle powtarzała: ale to niebezpieczne – promieniowanie, zwierzęta, milicja – mogli cię zastrzelić.
W końcu po około pół godzinie pożegnali się i odjechali w sobie tylko znanym kierunku. Zrobiło się ciemno – zapaliłem więc swoją prowizoryczną lampkę. Po chwili pod altanę podjechała taksówka, z której wysypało się 5 osób: Kobieta, mężczyzna, ich 2 córki: około 8 i 16-letnia i jeszcze jakiś mężczyzna – ogólnie przyjemna rodzinka. Zapytali się, czy mogą się dosiąść (co ciekawe, obok była druga taka sama altana, a każdy chciał siedzieć akurat w tej), po mojej twierdzącej odpowiedzi usiedli i wyjęli z plecaków i toreb różnej maści alkohole:

(jak zmrużycie oczy, zdjęcie będzie ostre)

jak zmrużycie oczy, zdjęcie będzie ostre

Po opowiedzeniu kolejny raz tej samej historii, zapytałem czy mogliby mi pomóc dowiedzieć się skąd mój autobus odjeżdża za 2 godziny. Mężczyzna odpowiedział:

- Ok, ale musisz się napić z nami wódki i to 3 kolejki, taka jest tradycja
- No nie za bardzo, chcę być trzeźwy jak ten autobus przyjedzie (jadłem tego dnia tak mało, że każda ilość alkoholu by mnie siekła, poza tym mam słabą głowę do alkoholu, a wódki nie znoszę)
- No to przykro mi, nie zadzwonię
- Dobra, lej…
Jedna kolejka jakoś weszła bez przepity, druga już z trudem, trzecia nawet z przepitą już ledwo co. 

---

Nienawidzę wódki i nie widzę sensu jej picia, skoro jest tyle dobrych alkoholi o tym samym procentażu - np. Rum, a dodatkowo z Colą – najlepszy drink, jaki istnieje :) 
Jednak na Ukrainie picie wódki, czy własnego bimbru jest czymś więcej niż u nas. To tradycja i jak widać doskonale powyżej – odmówienie komuś napicia się jest traktowane jako osobista obraza.
---

- Naleję ci kolejnego

- Nie chcę już
- Ale tradycja…
- No tradycja już wypełniona – mówiłeś, że trzy kolejki
- No to może jakiś inny alkohol – piwo, szampan?
- Nie chcę wam wypijać wszystkiego, ale skoro nalegasz….
I to był największy błąd! Ale dlaczego, to za chwile. W międzyczasie najstarsza kobieta – matka tych dziewczyn zadzwoniła na autobus – okazało się, że faktycznie - odjeżdża właśnie z tej stacji, ale spóźni się kilka minut. Ucieszony, że już nic nie może zepsuć tego dnia (zbliżała się 23:00) nalałem sobie szampana, a potem jeszcze piwo. Po chwili jeden z mężczyzn odczuwając skutki upojenia i stając się agresywny, został odwieziony taksówka przez drugiego. Zbliżał się już czas planowego przyjazdu autobusu, więc postanowiłem sobie zrobić jeszcze pamiątkowe zdjęcie z przedstawicielkami płci piękniejszej:



  Dalszą część już gorzej pamiętam, bo powyższe było ostatnim zdjęcie zrobionem zrobionym podczas tego pobytu na Ukrainie, a dodatkowo stan upojenia alkoholowego wymazał część wspomnień, no ale do rzeczy:

Wrócił mąż tej kobiety, a po chwili przyjechał autobus. Pomogli mi wpakować się do środka, po drodze się przewróciłem, pokazałem bilet, zająłem losowe miejsce i ruszyliśmy. 

Tutaj zaczyna się ta mniej apetyczna część:


---jak ktoś nie chce czytać może pominąć, ale wiadomo, że i tak każdy przeczyta, tym bardziej, że nie zamierzam zaznaczać końca tego mniej apetycznego fragmentu :) ---


  Pamiętam tyle: Zatrzymaliśmy się na „postój na sikanie”. Wygląda to tak, że autobus zatrzymuje się przy drodze i mężczyźni idą pod drzewa, a kobiety, w sumie nie wiem – mało pamiętam stamtąd. 

Wiem tylko, że wróciłem do autobusu jako pierwszy i próbowałem usnąć. Mojemu żołądkowi nie spodobały się regularne wstrząsy, jakie generował silnik autobusu na niskich obrotach podczas postoju. W ramach protestu wyrzucił całe wczorajsze menu moim górnym otworem ciała…. No bez owijania w bawełnę zerzygałem się po prostu na siebie. Pamiętam jedynie, że ostatkiem świadomości wyjąłem z plecaka drugą bluzę, a tą zabrudzoną wrzuciłem do pierwszej znalezionej siatki. Oparłem się o fotel i jedynie ciesząc się, że nikt obok mnie nie siedzi i, że trafiona została tylko bluza, i że wszyscy pewnie śpią, zasnąłem. 

  Obudziłem się. Było już jasno. Po chwili zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Prawie wszyscy wyszli. Popatrzyłem na siebie i dopiero teraz zauważyłem skalę zniszczeń. Oberwała firanka, tył fotelu pasażera (ta powierzchnia, z wiecznie naciągniętymi siatkami) i fotel, na którym siedziałem plus spodnie i buty. Jako, że nikogo nie było w autobusie przebrałem się i wyszedłem na zewnątrz. Usłyszałem, że jeden z pasażerów rozmawia przez telefon, z ukraińskim, bo ukraińskim akcentem, ale po polsku. Gdy skończył, podszedłem do niego i zapytałem ile nam zostało do granicy. Odparł, że to już ostatnia stacja przed granicą, że raptem kilka kilometrów. Po krótkiej rozmowie, co robi w Polsce (studiuje w Warszawie) powiedziałem mu, czy przypadkiem czegoś nie czuć w autobusie, bo tak wyszło jak wyszło. 

Zaczął się śmiać i powiedział:
- Człowieku - jebało jak nie wiem, i dalej śmierdzi, ale co mieliśmy zrobić, nikt do ciebie żalu nie ma, zdarzyć się mogło każdemu.

  W końcu ruszyliśmy. Wyjąłem z plecaka nasączone chusteczki i zacząłem czyścić, co się da, łącznie ze swoimi nogami i butami. Co prawda dalej było tragicznie, ale przynajmniej z daleka nie było nic widać. Po kilku minutach od ruszenia zatrzymaliśmy się. Ukraińska granica jak na rejsowy autobus poszła dosyć sprawnie – jakieś dwie godziny. 

Ale co się działo po polskiej stronie to jakaś paranoja. To było jedno z moich najgorszych doświadczeń w życiu.
Trwały te słynne upały (sierpień 2015). Było chyba z 40 stopni. W autobusie upał plus zapach rzygów dawały iście szatański bukiet zapachów, na zewnątrz natomiast nie dało się znaleźć nawet skrawka cienia. Staliśmy w kolejce chyba czternaście godzin. W końcu poszedłem spać i odwodniony obudziłem się dopiero, gdy wszedł celnik. Rutynowa kontrola, paszporty, bagaże. Starałem się zasłonić ciałem swój fotel tak, ażeby celnik przypadkiem nie zauważył tych rzygów – nie zauważył, albo nie chciał zauważyć. 

  W końcu ruszyliśmy, ku uldze wszystkich zgromadzonych i po kilku godzinach dotarliśmy do Lublina, gdzie miałem wysiąść. Wybiegłem z autobusu jak oparzony porywając tylko swoje rzeczy i chcąc jak najszybciej zniknąć z pola widzenia kierowców, zanim się zorientują, co po sobie zostawiłem. Mój marsz przerwało wołanie za mną jednego z nich. Zamarłem. Wróciłem się do autobusu, gdzie w drzwiach czekał na mnie pilot. W myślach układałem już ściemę, o chorobie lokomocyjnej, jednak usłyszałem tylko – „przy wejściu w Korosteniu nie dał pan kierowcy biletu do sprawdzenia, proszę go nam jeszcze raz pokazać”. Wyjąłem bilet, okazałem, wszystko się zgadzało, więc czym prędzej opuściłem autobus i pobiegłem szczęśliwy w stronę losowego baru, żeby tylko cokolwiek zjeść w oczekiwaniu na wspominanego we wcześniejszych częściach kolegę z Lublina, który postanowił mnie przechować na kilka godzin w swoim domu. 


  Coś zjadłem, przyszedł kolega z bratem, pojechaliśmy autobusem do jego domu, umyłem się, znowu coś zjadłem, napiłem się herbaty, opowiedziałem kolejny raz tą samą historię i wyszedłem na balkon z plecakiem, w którym spoczywały brudne ciuchy, żeby przepakować je do innego worka, tak, żeby całość miała jeszcze mniejszą styczność z resztą bagażu. Wyszedłem jeszcze z ich psem na spacer i pod wieczór odwieźli mnie na ten sam dworzec, gdzie czekał już na mnie Polski-Bus relacji Lublin-Kraków. (Dzięki wielkie RJ za pomoc!)

Wpakowałem się do środka i ruszyłem w podróż do domu. 

  Zasnąłem, budząc się dopiero na dworcu w Krakowie o 3 nad ranem. Stamtąd do domu wróciłem piechotą i już po dziesięciu minutach przekręcałem klucz w zamku. Otwierając drzwi do mieszkania poczułem spełnienie, ale też niedosyt (ot, paradoks). Mimo wcześniejszych zapewnień, teraz już wiedziałem, że to dopiero początek mojej kariery Stalkera. 


Koniec części VIII, ostatniej


P.S.


Za jakiś czas zabiorę się za kolejną wyprawę, tym razem już nie jechałem samemu. Gdy opiszę ją, a będzie to już krótsza historia, pomijająca tłumaczenie niektórych podstaw, które musiałem zawrzeć w pierwszej relacji. W dużej mierze będzie to historia, o tym jak nie organizować wyjazdu na Ukrainę, a mimo wszystko przeżyć ciekawą przygodę :) 

Później przyjdzie czas na najświeższe dzieje, czyli jak z planowanej na 3 osoby wyprawy ostatecznie wyszedł samotny sylwester w Zonie, będący jednocześnie pierwszym udanym, samodzielnie zrobionym nielegalem, no… prawie samodzielnie. 
Oczywiście napiszcie, czy w ogóle chcecie to czytać, czy podobała wam się cała ta historia, i co można byłoby poprawić. To był mój pierwszy tekst dłuższy niż 5 stron A4 (cała historia zajęła 30 stron czcionką/fontem Calibri o rozmiarze 11), więc postarajcie się mi wybaczyć wszelkie błędy, czy czasami nielogiczny lub nudny styl pisania. Pozdrawiam i życzę miłej lektury w przyszłości :)

Wyprawa pierwsza (sierpień 2015) - Część VII

Część VII

22 sierpnia 2015, ok. godziny 15:00, w drodze do miasta Czarnobyl

   Zza zakrętu wyłoniła się elektrownia. Planując wyjazd nie śniłem nawet, że będąc nielegalnie zobaczę ją z tak bliska. Jeden z milicjantów odwrócił się do mnie i powiedział:

- Patrz, a to jest nowy sarkofag, wydaliśmy już na niego miliard euro.
- Mówiłem już, byłem tu trzy razy, ale racja, robi wrażenie!

I faktycznie – widziałem go pół roku wcześniej i różnice były wyraźne. Na pewno robotnicy budujący go nie obijali się. Cały pokryty był teraz blachą falistą i błyszcząc się w słońcu raził obserwatora odbijanym światłem. Chwilę później ten sam dialog powtórzył się przy mijanej budowie ХОЯТ-2 (HOJaT-2), czyli przechowalnika odpadów radioaktywnych (głównie paliwa jądrowego z elektrowni). Mijając niedokończone bloki 5. i 6. elektrowni zanim milicjant zdążył się odezwać szybko wyrzuciłem z ust:

- Po drugiej stronie widać niedokończone budynki reaktorów
- Skąd to wiesz?
- No przecież mówiłem już, ze tu byłem
- Ano faktycznie

   Mając przed sobą jeszcze kilkanaście dość monotonnych minut jazdy, z niezbyt ciekawym widokiem na zewnątrz postanowiłem spojrzeć na mapę którędy jedziemy. Nie spodziewałem się tak żywego zainteresowania. Każdemu z osobna kawałek papieru bardzo się spodobał, pytali gdzie takie cuś kupiłem. Zgodnie z prawdą powiedziałem, że można bez problemu nabyć ją w Internecie na stronie jednego z ukraińskich biur podróży. Prawdziwą furorę zrobił jednak plan miasta Prypeć autorstwa Seby Marciaka (pozdrowienia!). Milicjanci byli nim zachwyceni, wyrażając zdziwienie, że komuś z polski chciało się marnować czas na robienie mapy jakiegoś opuszczonego miasta na Ukrainie.

   Zatrzymaliśmy się. Siedząc na podłodze Vana nie byłem na bieżąco z aktualną sytuacją na zewnątrz. Lekko się więc podnosząc ujrzałem znajome szlabany – KPP Lelew. Jest to punkt kontrolny odgradzający dwie Strefy. 
Zona, bowiem podzielona jest na dwie części – Strefę dziesięciokilometrową bezwzględnego wysiedlenia, której centrum to zniszczony reaktor czwarty – to w niej znajduje się m.in. miasto Prypeć. Druga z nich to Strefa trzydziestokilometrowa, w której pod pewnymi warunkami mogą zamieszkiwać ludzie – w niej znajduje się właśnie zamieszkałe miasto Czarnobyl.
   
   Milicjanci kazali mi zostać w środku i w razie czego nie odzywać się ani słowem, sami zaś wyszli porozmawiać ze swoimi kolegami z branży. Ci zaglądnęli przez okno, przeszyli mnie wzrokiem, po chwili jednak jeden z nich poszedł otworzyć szlaban, a reszta wróciła do swoich zajęć.
Ruszyliśmy dalej w kierunku Czarnobyla. 

- To gdzie się zatrzymaliśmy to było KPP Le…
-…Wiem, byłem tu trzy razy już.
- Dobra, to chociaż pokażę ci to na twojej mapie
Bez szukania trafiłem palcem w miejsce oznaczone na mapie „KPP Leliv”
- Dobry jesteś!

   Wjechaliśmy do miasta. Minęliśmy wystawkę pojazdów rzekomo biorących udział w akcji usuwania skutków awarii, pomnik strażaków i miejscową remizę, a następnie sklep „spożywczo-z pamiątkami” i przejeżdżając przez „skwer pomnikowy” dojechaliśmy do drogowskazu „milicja”. Skręciliśmy w lewo i jadąc po dość nowej drodze dojechaliśmy do żółto-niebieskiej bramy. Jak się okazało, był to posterunek milicji. Przypominam, że cała podróż do Czarnobyla liczyła dwadzieścia pięć kilometrów i polegała na siedzeniu na podłodze Vana będąc otoczonym przez kilku mundurowych oraz na walce z wywracającym się na mnie raz za razem rowerem. Przeciągając się, z ulgą wyszedłem z samochodu i przejmując od milicjanta mojego Gianta oparłem go o ścianę komisariatu. Zapytali mnie, czy chcę zapalić, oczywiście nie odmówiłem i wyciągnąłem swoje będące symbolem męskości cienkie mentolowe Winstony wzbudzając wśród funkcjonariuszy jedynie śmiech i politowanie. Nie zdążyłem nawet dopalić fajka, a już zostałem poproszony do środka. SciFun zaprowadził mnie do pokoju przesłuchań – dość podobnego do tego w opuszczonym posterunku w mieście Prypeć. Wziął mój telefon i kamerkę oraz kartę pamięci i wychodząc kazał poczekać kilka minut. Rozglądnąłem się po pomieszczeniu: jakieś dokumenty, mapy, stolik, lampka, telefon, dwa krzesła, a w rogu, przy suficie – kamera. Z nudów znowu wyciągnąłem mapę i zacząłem szukać na niej posterunku, jednak ze względu na fakt, że to plan całej Zony, a nie jedynie Czarnobyla, rzeczonego nie znalazłem.
SciFun po kilkunastu minutach wrócił i powiedział, że za chwilę się zbieramy. Gdzie? Nie dowiedziałem się. Podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił numer i usłyszałem taką oto rozmowę:

- Misza? (Imię oczywiście zmyślone, nie pamiętam już takich szczegółów)
-…
- Jest taka sytuacja, że musimy „specjalistę” wywieźć z Zony
-…
- No wiesz, spóźnił się na autobus.

Trudno mi było zachować powagę, ale słuchałem dalej:
- No dobra, to za chwilę tam podjedziemy i pogadamy w cztery oczy.
Sympatyczny Jutuber odłożył słuchawkę i otwierając drzwi wyprowadził mnie przed budynek. Szybko jednak przypomniał sobie, że musi mi jeszcze zrobić zdjęcie. Wyglądało to mniej więcej tak:

- Ustaw się przed ścianą
- Ale nie będziesz strzelał?
- Haha, no nie będę, ale trochę powagi teraz, żeby zdjęcie dobrze wyszło.

Trudno było mi powagę zachować, więc zdjęcie powtarzane było kilka razy. Gdy kolejny raz któryś z milicjantów mnie rozśmieszył, powiedziałem pod nosem „Nosz kuuurwaa” wzbudzając jeszcze większe śmiechy wśród funkcjonariuszy żywo zainteresowanych spektaklem. (Dla Ukraińców czy Rosjan usłyszenie „Kurwa mać” jest tak samo śmieszne jak dla nas usłyszenie soczystego „jobanyj w żopu, suka bljać”). Jeden z nich udając polskiego dresiarza rzucił:
- Kurwa matka, ja pierdole
doprowadzając do łez już koknretnie śmieszkujących milicjantów.
W końcu zdjęcie wyszło, zapaliłem pożegnalnego fajka i zapakowaliśmy się do Łady 1200 (taki Duży Fiat).
Ku mojemu zdziwieniu w jej małym bagażniku został umieszczony mój rower, a właściwie tylko jego przednie koło – reszta wystawała na zewnątrz.

   Kierował Janusz, a na fotelu pasażera siedział SciFun. Cała tylna, miękka, wygodna, sprężynowa, przykryta kocem kanapa była moja. Wróciliśmy tą samą trasą, którą przyjechaliśmy i za remizą straży pożarnej skręciliśmy w prawo, mijając po drodze wystawkę sprzętu używanego przy likwidacji skutków awarii. Kilkadziesiąt metrów dalej wjechaliśmy na czyjąś, jak z tego wynikało prywatną działkę, swego rodzaju złomowisko…

Cofnijmy się jeszcze 15 minut wcześniej. Jadąc tam Janusz zatrzymał samochód przed czymś na kształt stołówki. Wyglądem przypominała Prypecki dworzec autobusowy. SciFun odwrócił się do mnie z przedniego fotelu pasażera i zapytał:

- Szto ty choczecz? Kofi, czaj? 
Jako, że kawy nie pijam, wybrałem czaj, czyli herbatę. Po dwóch minutach wrócił z trzema styropianowymi, jednorazowymi kubkami. Podziękowałem, wziąłem do ręki swój napój i zaczęło się najlepsze: wrzątek, prawie sto stopni w Celsjuszu, więc kubek parzył w ręce od samego trzymania i nagle JEB!!! – wjechaliśmy w dziurę, a jedna czwarta zawartości wychlapała się na moje ręce. 
Chwila równego asfaltu, więc spróbowałem wziąć łyka i znowu BUM!!! Kolejna dziura i kolejna ćwierć napoju wylądowała, tym razem na T-Shircie. Postanowiłem jakoś temu zaradzić i oparłem kubek o kanapę, na której siedziałem, JEB!!! Reszta herbaty wylądowała na obszarze spodni pomiędzy moimi nogami, powoli przez nie przesiąkając i niemiłosiernie parząc moje genitalia. Oczywiście nie było mowy o choćby jednym grymasie na twarzy, który mógłby zdradzić, że cokolwiek się wydarzyło – byłaby to całkowita kompromitacja i zaprzepaszczenie rysowania swojego wizerunku przez cały okres, począwszy od złapania mnie w Prypeci przez SciFuna. Czując się jakby ktoś wsadzał moją rękę do ogniska dojechaliśmy w końcu do złomowiska. 
Dzielni milicjanci nakazali mi pozostać w środku, a sami poszli w kierunku czekającego na nich mężczyzny. Dyskutowali dobre 15 minut. W tym czasie zorientowałem się, że w kieszeni spodni leży mój telefon. Widocznie SciFun odruchowo mi go oddał na posterunku, a ja odruchowo wsadziłem go do kieszeni. Skorzystałem z okazji i schowany za przednim fotelem, włączyłem Endomondo, uruchomiłem Messengera, wszedłem w czat Centrum Dowodzenia i zrobiłem to zdjęcie:

Wnętrze ładziny

   Chwilę jeszcze porozmawiałem z bratem, jednak widząc wracających do samochodu milicjantów szybko schowałem telefon i udając, że grzecznie czekałem cały ten czas nie odezwałem się ani słowem. 



Rozmowa z bratem

   Wyjechaliśmy na główną drogę i podążając w kierunku posterunku skręciliśmy w charakterystyczną uliczkę, nad którą przechodzą rury, wyglądające na ciepłownicze:

(https://www.google.pl/maps/@51.2758117,30.2131962,3a,75y,212.77h,91.04t/data=!3m6!1e1!3m4!1shunLdkd9G3fjUVp1fXTXww!2e0!7i13312!8i6656)

   Wjechaliśmy na podwórko i zatrzymaliśmy się przed podłużnym blokiem. Dopiero niedawno zorientowałem się, że na wikimapiii to miejsce oznaczone jest jako: Территорія 3-ї роти батальйону міліції з охорони зараженої радіоактивної зони, czyli dosłownie tłumacząc: Terytorium trzeciego batalionu milicji ochraniającej skażoną radioaktywną strefę. Jak mniemam – coś level wyżej od zwykłej milicji w Strefie. 

   Wyszliśmy na zewnątrz. Janusz oddał kluczyki jednemu z funkcjonariuszy, a ten odjechał w sobie tylko znanym kierunku. Ruszyliśmy w stronę zabudowań i znaleźliśmy się na piaszczystej ścieżce między kilkoma gospodarstwami. Milicjanci zatrzymali się, a Janusz odezwał się w te słowa:
- Dobra Sławek (ciągle tak na mnie mówili) idziemy ci bardzo na rękę, więc coś przydałoby się w zamian, a jak mówiłeś dolarów u ciebie niet.
Nie byłem przekonany, czy wiem o czym mówią lub starałem się udawać, że nie rozumiem języka, więc powtórzyli wszystko jeszcze raz wyraźniej. Gdy znowu powiedziałem, że nie wiem o co chodzi. Janusz wyjął mój paszport ze swojej kurtki, przyłożył do niego zapalniczkę i mało przyjaznym tonem rzekł:

- Teraz rozumiesz? Mogę ten paszport spalić i już nigdzie nie wrócisz.
Uznałem, że tak dalej nigdzie nie zajdę i zaczęło się targowanie.
Cena wywoławcza: Welocyped (rower), teljefon i fanarik (latarka). 
- Może jednak licznik Geigera i kamerka? (kamerka była pożyczona, ale nie była mi potrzebna aż tak bardzo, jak telefon z dostępem do internetu).
- Przecież mówiłeś nam, że ty jesteś.. jak ty to mówiłeś?
- Student-naukowiec?
- Właśnie! Ty jesteś student-naukowiec. Tobie się bardziej dozymetr przyda, a ja chcę telefon i rower.

Zaśmiałem się i powiedziałem, że telefon mi będzie bardzo potrzebny, gdy znajdę się już poza strefą. Rower teoretycznie też, jeśli chciałbym na nim dojechać do najbliższego przystanku autobusowego. SciFun wciął mi się w pół zdania:

- Widziałem przecież, że masz zapasową komórkę, a rower ci się nie przyda, bo już noc będzie i nic wtedy nie jeździ, poza tym my ci załatwimy transport. 

 Dałem za wygraną i zgodziłem się na te warunki. Dlaczego tak się upierali o telefon? Nie wiem czy wcześniej wspominałem, ale ten smartfon - polski Kruger&Matz Drive 2.1 miał dwie wymienialne baterie. Można było wsadzić mniejszą 2000mAh lub pojemniejszą 4000 mAh zmieniając dodatkowo tylną klapkę na większą i sprawiając, że grubość telefonu zwiększała się do niemal piętnastu milimetrów. Jako, że był to już mój drugi z rzędu taki sam smartfon, a dodatkowo brat również posiadał model niższy z identycznymi bateriami miałem więc ze sobą praktycznie nieograniczony zapas energii do telefonu na całą wyprawę. (planowałem być w strefie nawet 6 dni – ambitny plan). Nieograniczony, czyli dwie duże i 3 małe baterie (jedną pożyczył właśnie brat), czyli łącznie 14Ah, co sprawiało, że rola powerbanków, których miałem łącznie 20Ah ograniczała się jedynie do ładowania latarki i kamerki. Co do roweru – był to Giant Boulder z 2008 roku, z którym przeżyłem swoje najlepsze wyprawy rowerowe i przejechałem na nim tysiące kilometrów, stąd żal mi było go oddawać, choć pożegnanie z nim odbyło się w najlepszym możliwym miejscu – w Czarnobylskiej Zonie. W Polsce wart był może 500zł, na Ukrainie – dużo więcej. 
Doszliśmy do głównej drogi, przy której znajdowały się swego rodzaju rampy przeładunkowe. Stała tam również nasza czerwona Ładzina, a o nią oparty mój welocyped, obok nich zaparkowany był biały trzyosobowy Van z pojemną paką. Weszliśmy do niego, ładując wcześniej na tył rower i ruszyliśmy. 

   Po kilku kilometrach dojechaliśmy do ronda i skierowaliśmy się na południe. Ditjatki – pomyślałem. Nigdy tam nie byłem, warto będzie zobaczyć jak wygląda to KPP. 
Po prawej stronie sieział SciFun, ja na środku, a po lewej, jako kierowca – Janusz. 
Zapytałem: 
- Jedziemy na Ditjatki, tak?
- Nie no coś ty, tam za dużo milicji, pojedziemy na KPP Stare Sokoły.
Wtedy nie miałem pojęcia o istnieniu takiego punktu kontrolnego. Znajduje się on jakieś piętnaście kilometrów na zachód od głównego Ditjatek, czyli najbardziej popularnego wjazdu do Strefy. Faktycznie, odbiliśmy po chwili nieco w prawo i wtedy stała się rzecz niespodziewana. Janusz powiedział: 
- Ej jak masz tą kamerkę, to weź ją tutaj połóż koło szyby i nagraj jak jedziemy, tylko bez obejmywania naszych twarzy, będziesz miał przynajmniej jakiś materiał. Nie trzeba było mnie długo namawiać. Janusz wyjął ze schowka ścierkę w ludowe wzory, co by kamera stała na tapicerce stabilniej i rozpocząłem nagrywanie. Ano właśnie – jak ktoś używa kamerek sportowych to na pewno kojarzy, że z reguły pierwszym pytaniem jest, jeśli mamy kogoś obok siebie: „ej miga mi lampka, nagrywa się?”. Gdy jest się samemu po prostu włącza się nagrywanie, patrzy czy dioda obok obiektywu mruga na czerwono i dopiero zakłada całość na głowę. Jako, że chciałem zobaczyć czy „się kameruje” zwróciłem obiektyw w swoją stronę – dioda mruga, czyli się nagrywa. Dopiero po obejrzeniu w domu nagrania, zorientowałem się, że pierwsze ujęcie wygląda tak:

Milicha

Cały film, lub lekko pocięty (większa część to jazda samochodem, bez dialogów) udostępnię kiedy indziej, ale ta, ostatnia część podróży wyglądała mniej więcej tak:


SciFun nachylił się do mojego ucha i zapytał szeptem: 
- A to dźwięk też nagrywa?
- No tak
- Kur….
Nie odezwał się już do końca podróży słowem. Z kolei Janusz miał to gdzieś i zapytał głośno:
- Ale dźwięk to usuń później.
- No oczywiście, że tak zrobię
Mając całą kieszeń różnych łakoci wyjętych z racji żywnościowej wyczułem w kieszeni kilka pasków gumy do żucia, postanowiłem więc poczęstować nimi milicjantów.
- Bubli gum?
- Da
- Spasiba
Janusz pędził dziurawymi drogami czasami dochodząc nawet do stu kilometrów na godzinę, w pewnym momencie jednak zwolnił i powiedział:
- Popatrz teraz, to specjalnie dla ciebie, wyciągnij licznik Geigera.
Skręciliśmy w prawo na pewne złomowisko pojazdów i zatrzymaliśmy się na środku placu:

Rzeczony plac

  Włączyłem licznik i wyszliśmy na zewnątrz. Janusz poszedł się odlać, a ja ze SciFunem zaczęliśmy szukać HotSpotów. Zobaczyłem wielki, ciężki metalowy element, przy którym licznik dochodził do trzech mikrosiwertów na godzinę. Milicjant widząc moje zainteresowanie obiektem postanowił ten kawałek złomu przesunąć tak, żebym mógł dostać się do źródła promieniowania od spodu. Z trudem odchylił ważący pewnie ze czterdzieści kilogramów element i nie zdążyłem nawet dobrze włożyć w tą szczelinę licznika, bo metalowy blok wyślizgnął mu się z ręki i z impetem uderzył w ziemię dwa centymetry od mojej ręki. Sorry – powiedział tylko, a moje „kuuuurwa”, wywołało jedynie uśmiech na jego twarzy. 

Weszliśmy z powrotem do samochodu i ruszyliśmy dalej, będąc już coraz bliżej granicy Zony. Wyjeżdżając z terenu złomowiska powiedziałem do kamery:
- Mili panowie milicjanci postanowili mnie nie zastrzelić
- Szto ty tam pizdisz, blać, ty?!
Jakie było moje zdziwienie, gdy zaraz za złomowiskiem pojawiła się tabliczka z nazwą wsi <<Rosocha>>. Słynne cmentarzysko pojazdów, obecnie praktycznie nieistniejące, znajdowało się właśnie w tej wiosce. Zapytałem od razu:
- To, to były samochody z Rosoki?
- Da, już tam niczego nie ma, wszystko pocięli na złom lub przenieśli na Burakówkę.
- No wiem, już dobre pięć lat temu.
- Wiesz, że to „ekskluziw”? Takiego wideo nikt nie ma.

Jadąc dalej postanowiłem sobie znowu zażartować i powiedziałem:
- Będę żył!
- Nie szepczij, bo… hahaha, bljać!, hahaha i roześmialiśmy się.
Las stawał się coraz gęstszy, tak, że Janusz musiał manewrować Vanem zjeżdżając raz na jedną, to znowu na drugą stronę drogi. W końcu na horyzoncie zamajaczył jakiś budynek, a milicjant powiedział:
- Dobra wyłącz kamerkę i schowaj gdzieś. Telefon bierzemy my, tak jak się umawialiśmy. Wyjmij sobie swoją kartę SIM i kartę pamięci ze środka i daj nam te baterie. Aha, no i nie mów nikomu tutaj na KPP, że mamy twój rower w bagażniku, bo nie tylko my będziemy mieli przejebane, ale i ty równiez. Jak ktoś się zapyta co tu robisz to mów, że się spóźniłeś na autobus. 

   Zatrzymaliśmy się. Mundurowi wyszli ze mną na zewnątrz i odprowadzili do metalowej bramy prowadzącej do świata zewnętrznego. Milicjanci strzegący tego KPP zapytali mnie co tutaj robię, odpowiedziałem śmiejąc się, że spóźniłem się na autobus. Odwzajemnili uśmiechy i pozwolili mi wyjść na zewnątrz, gdzie czekała już na mnie czerwona Łada Samara. Przeszedłem przez bramę i poczułem z jednej strony wielką ulgę, z drugiej jednak ogromny smutek, który czuję zawsze, gdy wyjeżdżam ze Strefy, tym razem jednak wielokrotnie spotęgowany. 
Szkoda, że tak krótko, szkoda, że nie udało się dłużej przetrwać w Prypeci. Kurczę, mogłem bardziej uważać, a nie łazić środkiem ulicy jak po swoim mieście – milion myśli rozrywało mi głowę. Podałem rekę SciFunowi i Januszowi dziękując za to, że wszystko obyło się bez większych konsekwencji i otworzyłem drzwi Łady. Rozsiadłem się w przednim fotelu i powiedziałem kierowcy, gdzie ma mnie zawieźć. Odwróciłem się i przez tylną szybę obserwowałem niknącą w oddali Zonę...

Koniec części VII, przedostatniej.