poniedziałek, 13 marca 2023

ZŁOMBOL 2023



Tym razem nie będzie to czwarta, ostatnia część przygód z początku wojny. Będzie trochę prywaty, ale w szczytnym celu. A więc:

To już oficjalnie - moja Łada Niva jedzie na Złombol. Oczywiście nie sama, bo z dzielnymi wojownikami w składzie (na dany moment i oby na moment wyjazdu również) Karol K., Marek G., Kamil Z. i ja. Nasz zespół nazwaliśmy "Lada Niva Team Czarnobylcy".

A co to jest ten Złombol? 

Ano taki charytatywny rajd starymi samochodami wyprodukowanymi lub konstrukcyjnie związanymi z blokiem wschodnim. Czyli Skoda Felicja z 1994-go nie będzie dopuszczona, ale Lada Niva z 2008-go już tak.

Tym razem odcinek jest najdłuższy w historii rajdu (pierwsza edycja miała miejsce w 2007 roku), bo prowadzi aż na zachodni kraniec Europy - do Portugalii. Do przejechania uczestnicy mają (tylko w jedną stronę) 3200 kilometrów... w 5 dni.

Ale po co to wszystko?

Po pierwsze - dla przygody

Po drugie pierwsze - żeby przy okazji przygody zrobić coś dobrego. Aby zostać włączonym do udziału w rajdzie trzeba zebrać co najmniej 3000 zł na charytatywny cel. Nie jest to dowolny cel - organizatorzy rajdu od początku wzięli sobie na celownik domy dziecka i ich podopiecznych. Tym razem pieniądze zostaną przeznaczone na:

- pomoc psychologiczną ; terapie indywidualne, terapie grupowe, superwizje dla wychowawców (powstaną nowe kategorie)

- wyjazdy na: wycieczki, obozy, kolonie, ferie, wyjazdy klubowe (w ramach indywidualnych zainteresowań) 

- spełnianie marzeń "szyte na miarę"; kurs prawa jazdy, kurs językowy, sprzęt sportowy, prenumeraty ukochanej gazety, prezent z okazji ważnego wydarzenia.... wiele możliwości i wiele przyjemności zawiera się w tym punkcie, a już na pewno możliwość decydowania o sobie.

Ok, Staszek chce pojechać w jakimś nieznanym nikomu, podrzędnym zlocie gratów i zamęcza nas tak jak tym swoim Czarnobylem.

Otóż nie - Złombol od początku swojej działalności był czymś wyjątkowym i z roku na rok przyciąga coraz większe rzesze żądnych przygód ludzi. W samym zeszłym roku udało się zebrać niemal... TRZY MILIONY złotych wśród blisko TYSIĄCA ekip, które wzięły udział w rajdzie.

No dobra - a jak wygląda sam "rajd"? Zamierzasz wygrać Ładą Nivą? Proszszsz....

Wbrew nazwie nie jest to żadne ściganie. Ustalony jest start (Chorzów) i meta (Nazare, Portugalia). W jaki sposób kto dojedzie - nie istotne. Liczy się cel, przygoda, a przy okazji - lub nawet przede wszystkim - pomoc dzieciom. 

Będzie śmiech, będą łzy, ale - na co liczymy - pod koniec będzie przeogromna radość popita na mecie napojem bogów, czyli ukraińskim REVO.

Spoko, ale po co to wszystko Stachu piszesz? Kto pytał?

Ano - chcę Was poprosić o pomoc w zebraniu regulaminowych trzech patyków. Nie prosimy nikogo o pieniądze na paliwo, czy jedzenie i noclegi podczas rajdu - tymi kosztami dzielimy się na czterech. Wszystkie datki od darczyńców w stu procentach przeznaczamy na CEL jakim jest zebranie co najmniej 3000 zł na domy dziecka.

Matko... łap moją stówę żebraku, ale co ja z tego będę miał?

-  Satysfakcję, że dzięki Twojej stówie Stachu pojedzie z ziomkami Nivą do Portugalii

-  Satysfakcję, że dzięki Tobie dzieciak z domu dziecka będzie miał lepsze życie.

- Każdy darczyńca (unikamy określenia "sponsor"), który wpłaci powyżej 100zł ma prawo do otrzymania przestrzeni reklamowej na naszej Ładzie w postaci naklejki/napisu. Im wcześniej pojawi się wpłata, tym dłużej auto będzie świecić reklamą przed rajdem. A świecić będzie w porządnej lokalizacji, bo Niva jest moim jedynym samochodem i z reguły zaparkowana jest przy ulicy w samym centrum Krakowa. Czy to mało przekonujące? Zapraszam do przejażdżki, po której stwierdzicie, że nigdy wcześniej nie czuliście tyle cudzych oczu na sobie podczas jazdy samochodem. No auto rzuca się w oczy 

- Każdy darczyńca dostanie pamiątkę z mety rajdu. Co to będzie? Jeszcze nie wiem, ale na pewno nie będzie to nudny magnes na lodówkę 

Przekonałeś. Więc jak wpłacić pieniądze na Wasz team?

Kliknij w poniższy link i postępuj zgodnie z instrukcjami. 

LINK

Wpłaciłem. Jakieś magiczne słowo?

Dzięki! Jesteś zajebista/zajebisty!

Więcej detali na www.zlombol.pl

środa, 8 marca 2023

Co by było gdyby wojna zaczęła się kilka dni później? Część trzecia

 


- Odprowadzę cię na autobus. Dojedziesz nim na dworzec - zaproponował Aleks - Muszę się jeszcze dzisiaj wybrać do wojenkomatu, dowiedzieć co dalej ze mną, więc wybacz, że cię nie odwiozę.

Zjadłem zupkę chińską, zagryzłem sucharkiem i poszedłem się pakować. W międzyczasie odwołałem rezerwację pociągu do Lwowa, żeby nie zajmować komuś cennego miejsca, ale przede wszystkim, żeby dostać choć minimalny zwrot pieniędzy. Bycie krakowianinem zobowiązuje. Godzinę później czekaliśmy już na przystanku. I czekaliśmy... i czekaliśmy. Autobusy raz po raz podjeżdżały, jednak żaden się nie zatrzymał. Po prostu wesoło nas omijały i jechały w sobie tylko znanym kierunku. Machanie ręką nic nie dawało. Wtedy jeszcze tego nie rozumieliśmy, teraz wiem, że prawdopodobnie były przygotowywane do ewakuacji mieszkańców. W międzyczasie czytając wiadomości dowiedzieliśmy się, że na kijowskim Obolonie (północna dzielnica miasta) zaobserwowano rosyjskie czołgi i trwają walki. No grubo...


A na środku parku postawimy niebieskie misy, żeby było ładnie


Pożegnałem się ze znajomym i ruszyłem piechotą w stronę dworca kolejowego. Idąc po stromych, dziurawych schodach w dół parku minąłem mało urodziwe fontanny w kształcie wielkich, niebieskich misek postawionych tam na zasadzie "postawmy tu coś dziwnego, żeby było ładniej". Dookoła panowała cisza. Każde, nawet najmniejsze zaburzenie tej ciszy mój mózg odczytywał z automatu jako "oho, gdzieś strzelają, coś wybuchło". Czasami faktycznie coś dudniło w oddali. Po trzydziestu minutach dotarłem do celu. Był piątek, godzina 10:30. O takiej porze dworzec z reguły jest opustoszały. Tym razem było zgoła odwrotnie: tysiące ludzi przeciskało się w głównej hali, tysiące głosów w różnych językach próbowało dowiedzieć się czegokolwiek na temat możliwości opuszczenia miasta. Bezskutecznie. Wyjąłem z kieszeni telefon i włączyłem nagrywanie. Chaotyczna masa ludzi, wśród której zobaczyłem nad wyraz wielu studentów z Indii i Afryki poruszało się w holu budynku jak atomy - w dowolnych kierunkach. Wiedząc, że nic tu już nie wskóram wpadłem na genialny pomysł.






Wiem! Pojadę elektriczką do Korostenia. Stamtąd jest już blisko do "warszałki", czyli głównej drogi ekspresowej łączącej Kijów z Warszawą. Wyszedłem z hali, skręciłem w lewo i mijając kilka kiosków z kawą trafiłem na tłumy ludzi próbujących znaleźć jakiekolwiek rozwiązanie, żeby opuścić Kijów. Taksówkarze przekrzykiwali się ze starymi babami tłumacząc im, że za mniej niż 100 dolarów nie wyjadą. Baby z kolei całe zapłakane starały się wytłumaczyć taksówkarzowi, że "przecież ja ledwo chodzę, młodzi sobie poradzą sami". W kłótniach przejawiał się wszechobecny egoizm. Każda matka była tą jedyną, która ma małe dziecko, każdy syn niepełnosprawnej matki był jedynym posiadaczem niepełnosprawnej matki i właśnie tym jedynym, którego trzeba teraz potraktować jako osobę uprzywilejowaną nie zważając na tysiące osób w takim samym, a nawet gorszym stanie. Ot, nieszczęsna psychologia tłumu. Co chwilę pojawiały się głosy, że "rzucili wagony ewakuacyjne" co poruszało masę, jednak gdy informacja okazywała się fałszywa, rój ludzi ruszał znów w pogoń za alternatywą. Przy barierkach dworca międzymiastowego ktoś wydzierał się na pracowników dworca, "żeby byli ludźmi i nas wpuścili do wagonów". Pracownicy dworca z kolei prosili o zrozumienie "bądźcie ludźmi i cierpliwie poczekajcie". A wszystko okraszone rozdzierającym duszę i uszy płaczem setek dzieci, w tym tych, które właśnie zgubiły swojego opiekuna.

Zadowolony, że przechytrzyłem system i wyjadę z miasta w godzinę, minąłem budynek stacji metra i dotarłem na opustoszały dworzec podmiejski. Nie było tu ani ludzi, ani pociągów. Był za to wielki komunikat na tablicy odjazdów głoszący:



                                  DO INFORMACJI PASAŻERÓW! 25 LUTEGO WSZYSTKIE
                                  ELEKTROPOJAZDY JADĄCE W KIERUNKU TETEROWA
                                  I KOROSTENIA ODWOŁANO.

Nosz kurwa... W głowie zaczął robić się mętlik. Internet w telefonie ze względu na przeciążenie sieci działał ostatkami sił. Zacząłem szukać w aplikacjach wolnego Ubera i Bolta, ale nawet jak jakiś się pojawiał to po kilku sekundach anulował kurs. Po kilkunastu próbach okazało się (o czym dowiedziałem się dopiero w Polsce), że bank zablokował mi kartę z powodu zbyt dużej ilości małych transakcji. Próbowali się ze mną skontaktować, bezskutecznie - w smartfonie była umiesczona ukraińska karta SIM. Co robić, kurwa,  co robić? Rzadko kiedy panikuję, ale teraz zaczęły się pojawiać pierwsze objawy stresu. Podobne jak przy migrenie, jednak wzmocnione lekkim kacem po wczorajszym, wieczornym piciu REVO: zawroty głowy, suchość w ustach, mroczki przed oczami. Dobra! Ostatnia szansa - dworzec autobusowy. Przeszedłem przez most poprowadzony nad torami kolejowymi, skręciłem przed rzędem kantorów w lewo i schodząc po drewnianych schodkach stanąłem na niemal pustej płycie dworca. Dlaczego "niemal"? Jak na ironię - jedyny autobus jaki stał, otoczony wiankiem chętnych na wyjechanie nim z Kijowa w kierunku Polski miał na boku wielki napis:






Zaśmiałem się przez łzy, kupiłem w pobliskiej budzie półlitrową mirindę i wróciłem z powrotem pod dworzec kolejowy. Napisałem na Facebooku komunikat, że jeśli ktoś ma kontakty do ludzi, którzy będą wyjeżdżać z miasta, to żeby dali mi znać. Dostałem po chwili kilka wiadomości, z całymi arkuszami numerów telefonu, ale przytłoczony całą sytuacją i nie wiedząc za co się zabrać najpierw uznałem: Dobra, chuj, idę na nogach na zachód - nie wyjdę z Kijowa przed końcem dnia, ale przynajmniej coś będę robił, zamiast bezczynnie stać w miejscu. Ostatecznie wiedziałem, że jeśli coś pójdzie nie tak, to zawsze mogę wrócić do Aleksa.

Z nadzieją, że idąc w kierunku zachodnim na pewno trafię na jakąś okazję zacząłem wędrówkę
w górę ulicy Wokzałnej, gdy znajomy z Krakowa, z którym razem mieliśmy być teraz w Kijowie napisał do mnie taką wiadomość:






- Genialne! Dobra, to teraz idę na zachód, ale nie po ulicach, tylko przez wnętrza osiedli - pomyślałem.
Skręciłem w ulicę Żyliańską, zapytałem grzebiącego przy samochodzie taksówkarza, czy nie jedzie na zachód, ale ten zbył mnie. Nie zrażony jednak pierwszą porażką kontynuowałem poszukiwania dwóch kółek. Plan był taki: znaleźć jakiś, nawet najpodlejszy, zardzewiały rower - byle jechał i za godzinkę, może dwie być już za Kijowem. W głowie oczywiście tę niegodziwą kradzież tłumaczyłem sobie siłą wyższą. Przecież nikt nie będzie na rowerze uciekał z miasta, a i tak to pewnie będzie jakiś zardzewiały niepotrzebny nikomu złom. Szukałem przy wejściach do klatek schodowych, nawet za śmietnikami, ale na próżno - jak na złość ani śladu roweru. Ale to nic, na pewno w końcu coś trafię! Raz za razem zaczynająca wyć na kilka minut syrena unosiła żołądek aż do gardła, ale i sprawiała, że cała moja uwaga była skupiona na znalezieniu transportu.
Z ulicy Żyliańskiej skręciłem w deptak dochodzący do okrągłego, białego budynku z napisem CYRK, by Aleją Zwycięstwa minąć Lenina uśmiechającego się z płaskorzeźby przytroczonej do wielkiej iglicy głoszącej "Miastu Bohaterowi - Kijowowi 1941-1945". Lenina zdjęli podobno dwa miesiące później, a nazwę Alei zmieniono w lutym 2023 roku na Aleja Brzeska. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i wszedłem przez kwadratowy tunel do środka osiedla. Mimo dość małego plecaka na plecach czułem już w nogach te dwa i pół kilometra zrobione od dworca, ale dałem sobie jeszcze chwilę na poszukiwania. Rozejrzałem się po obejściu: cztery klatki schodowe prowadzące na jedno z ośmiu pięter podłużnego bloku z betonu i cegły. W losowych oknach wisiały popularne na Ukrainie klimatyzatory, zaś wzdłuż budynku biegł metrowej wysokości murek ograniczający asfaltową drogę umożliwiającą dojazd do klatek. Przed każdym wejściem tradycyjnie - mały ogródek i ławeczka. Zazwyczaj oblegane przez staruszki i lokalną młodzież, teraz stały puste. 

Obróciłem się i oniemiałem. Przed garażami stał czarny, nowiuteńki SUV. Obok niego krzątała się dwójka ludzi w wieku około 40 lat: mężczyzna i kobieta. Wyglądało to jak gdyby próbowali wyjechać samochodem z garażu, ale nie za bardzo im to wychodziło. Obok pojazdu leżały walizki i plecaki. Serce zabiło mi szybciej.
Matko, trzeba będzie rozmawiać z ludźmi - pomyślał ze strachem mój wewnętrzny introwertyk. I to od tej rozmowy będzie zależało co wydarzy się dalej... ale chuj, taka okazja może się już nie trafić.
Podszedłem do nich i zapytałem nieśmiało:

- Przepraszam, czy nie próbujecie może wyjechać z Kijowa? - wydukałem, nie myśląc nawet jak w obecnej sytuacji absurdalnie musiało brzmieć to pytanie.
- Możliwe... ale kim pan jest? - odpowiedział mężczyzna odwracając się do mnie i odsłaniając wielką fioletową plamę na prawym policzku.
- Przyleciałem w środę wieczorem z Polski odwiedzić znajomych. Kilka godzin później już była wojna. Próbuję wyjechać z Kijowa, ale na dworcu nie było już żadnych pociągów, żadnych autobusów, a taksówkarze liczyli sobie bajońskie sumy. Szukałem teraz jakiegoś roweru i trafiłem na Was - opowiedziałem zgodnie z prawdą.
- No... okej, ale pokaż jakiś dokument - niepewnie odparła kobieta, po czym wzięła do ręki wręczony jej paszport.
- No dobra, tylko jest problem, bo i tak stąd nie wyjedziemy tym autem. Nie potrafimy prowadzić. Próbowaliśmy pojeździć troszkę przód i tył, ale nie za bardzo nam to wychodzi - z beznadzieją dodał fioletowolicy mężczyzna, który roznosił wokół siebie woń denaturatu.

Mówić to czy nie? - zastanawiałem się w głowie. Dla mnie sytuacja wyglądała bardzo podejrzanie. W głowie miałem już scenariusze, że dwójka alkoholików postanowiła ukraść komuś z garażu samochód i uciec nim na zachód. Dobra, kurwa... powiem.

- Ale to żaden problem - ja mam prawo jazdy, mogę poprowadzić - zaproponowałem
- Serio? Ale to automat, to jakoś inaczej się tym jeździ - odparła zdumiona kobieta
- No, a co to za problem? Automatami przejeździłem już wiele kilometrów - skłamałem, bo jedynie kilka razy zdarzyło mi się poprowadzić elektryka z popularnej w Polsce wypożyczalni na minuty.

Parka popatrzyła po sobie, porozumiewawczo kiwnęli głowami i jednogłośnie stwierdzili:
- Dobra, to pakuj rzeczy do bagażnika i trzymaj kluczyki. Aha.. tylko my jedziemy do Kamieńca Podolskiego.
- Nie ma problemu! Może być Kamieniec - odparłem, pamiętając z lekcji historii w szkole, że to dawne kresy wschodnie, więc pewnie gdzieś blisko do Polskiej granicy. Oj jak się myliłem...


Usadowiłem się na wygodnym fotelu. Przesunąłem go maksymalnie do przodu i podniosłem w górę, żeby cokolwiek widzieć zza kierownicy. Wyregulowałem lusterka i nacisnąłem przycisk start. Nic. Dobra, to automat - pomyślałem - pewnie trzeba coś pokombinować, wrzucić jakieś P, czy N, przytrzymać hamulec i odpali. Klik w okrągły przycisk i... jest! Działa. Nacisnąłem hamulec, wrzuciłem D, puściłem hamulec, KURWA - szarpnęło niemiłosiernie. Ok, trzeba jakoś delikatniej. Ustawiłem skrzynię na pozycję P i zgasiłem silnik, żeby pogadać z krzątającą się jeszcze parką. Podczas pakowania reszty walizek do obszernego bagażnika odezwały się syreny. Mężczyzna trzęsącymi rękami próbował zamknąć lichej konstrukcji drewniane drzwi do garażu, podczas gdy złowieszczo brzmiące syreny doprowadzały mnie do szaleństwa. 

Wysiadłem z samochodu i powiedziałem:
- Dobra, pakuj się do środka i wyjeżdżamy
- Ale drzwi do garażu... - odrzekł tonem jak gdyby nie rozumiał co się dzieje
- Zostaw je, przecież je można i tak z kopa otworzyć. - próbowałem przekonać gościa do porzucenia prób.
- Ale przecież...
- Kurwa, za chwilę nie będzie tu już żadnego garażu, musimy stąd SPIER-DA-LAĆ!!! - krzyknąłem najbardziej stanowczo jak potrafię, choć krzyczeć nie potrafię.
Mężczyzna posłusznie zajął miejsce pasażera i zamknął drzwi. W końcu! Nie wierzę, udało się!

Zawróciłem ostrożnie na kilka razy, żeby nie uderzyć o drzwi garażu i murek znajdujący się tuż przed maską samochodu, przejechałem kilka metrów i... SERIO?! Typowe... takie coś mogło przydarzyć się tylko mi...

Wyjazd z alejki prowadzącej do garażów zablokowany był łańcuchem zahaczonym o dwa słupki, wbite w beton. Z jednej strony łańcuch był zaczepiony o ucho słupka masywną kłódką. Kurwa... dlaczego ja tego wcześniej nie zauważyłem? Umrzemy, bo ktoś zablokował wyjazd łańcuchem? SERIO???!!! W głowie miałem już plan staranowania przeszkody, kosztem lakieru samochodu. Ustawiłem wybierak na N, szybko wysiadłem, parka głośno krzyknęła, bo auto zaczęło się zsuwać po pochyłym asfalcie, wskoczyłem za kierownicę, ustawiłem P i z powrotem wyszedłem, by wymyślić jak zniszczyć łańcuszek. Złapałem za jeden z słupków i... wyjąłem go z betonowej płyty. Nawet nie dał oporu. Zwycięstwo! Wyrzuciłem słupek razem z łańcuszkiem w trawę, syreny dawały po uszach coraz bardziej. Jakaś kobieta zaczęła wrzeszczeć z okna, żebym naprawił blokadę. Kurwa, babo, nie ma na to czasu, trzeba uciekać z miasta! Nareszcie! Jedziemy!

Auto prowadziło się świetnie, wszystko co było potrzebne miałem dookoła, wraz z ekranem łączącym się z telefonem, gdzie ustawiłem od razu nawigację. Zerknąłem na zegary: Wow! To auto ma przejechane dopiero 63 kilometry. Będę jego pierwszym kierowcą i zrobię nim pierwszą setkę - przeszło mi przez myśl. Grubo. Spojrzałem kilka centymetrów niżej. Niestety - wskaźnik paliwa nie kłamał - mogliśmy przejechać jeszcze niewiele ponad sto kilometrów. Dobra, chuj - potem będziemy się martwić tankowaniem.




Zapierdalałem - bo tylko tak można nazwać moją jazdę. Z tyłu, a właściwie nawet i z przodu głowy miałem myśl, że muszę jechać bezpiecznie, ale nikt wtedy jeszcze nie wiedział jak to wszystko się potoczy, więc priorytetem było jak najszybsze wyjechanie z miasta. Byłem maksymalnie skupiony na tym co się dzieje dookoła, żeby tylko nie zrobić falstartu i nie zaliczyć dzwona na samym początku jazdy. Ciągle nie dawała mi też spokoju myśl, że parka mogła ten samochód ukraść i teraz znaleźli sobie frajera, którego po wyjechaniu z miasta okradną i porzucą. Chociaż - uspokajałem sam siebie - dopóki potrzebują kierowcy, to jestem bezpieczny. Nawet pomoc złym ludziom w takiej sytuacji może popłacić.
Ustawiłem GPS na Kamieniec Podolski. Wiedziałem, że różne drogi mogą być zablokowane, ale i tak zdałem się na łaskę Map Google. Parka usilnie starała się mnie przekonać, żebym pojechał na południe przez Białą Cerkiew, jednak kojarzyłem z relacji w internecie, że coś tam może się dziać. Dodatkowo nawigacja twierdziła, że utknęlibyśmy w kilkugodzinnym korku. Olałem więc ich prośby i jadąc coraz to bardziej bocznymi drogami w końcu dojechaliśmy do dzielnicy małych domków jednorodzinnych i... utknęliśmy w korku. Na szczęście ten dość szybko się poruszał, więc minęliśmy jedno skrzyżowanie, na rondzie skręciliśmy w ulicę Związkowców, która miała nas doprowadzić już prosto do głównej szosy żytomierskiej. Auta nieśpiesznie posuwały się naprzód. Co chwilę ktoś próbował przechytrzyć resztę i wyprzedzał pod prąd sznur samochodów ku irytacji pozostałych, grzecznie czekających w kolejce kierowców.

Oho, no dobra - jednak czuć, że coś jest na rzeczy, że jest jakiś konflikt zbrojny - pomyślałem, kiedy dojeżdżając do skrzyżowania z ekspresówką minęliśmy stojący na poboczu lekki pojazd opancerzony "Nowator" z zamontowanym na dachu karabinem maszynowym. Co najgorsze - jechać mieliśmy w lewo, ale, że jezdnie rozgrodzone były metalowymi barierkami, najpierw musieliśmy skręcić w prawo w kierunku Kijowa i dopiero po jakichś dwustu metrach na nawrotce zawrócić. Nie był by to wielki problem gdyby nie fakt, że ten sam manewr chciały zrobić chaotycznie ustawione w kilku rzędach setki samochodów. 



    


PUF!!! - jak nagle nie gruchnęło blisko nas coś głośnego. Dźwięk przywiódł mi na myśl wystrzał z jakiegoś działka montowanego na transporterach opancerzonych. Dotychczas takie dźwięki słyszałem tylko w filmach i grach. Machinalnie schowałem się pod kierownicę. Wychylając się po kilku sekundach zza okna wszystko wyglądało tak jak przedtem. Wszystkie auta stały w korku, tylko mój mózg (i najpewniej mózgi wszystkich kierowców dookoła) przestawiły się w jednej chwili z trybu "poczekamy kulturalnie na swoją kolej" na "nosz, ja pierdole! Jedźcie, bo wszyscy tu zginiemy!!!"






Nawrotka zdawała się przybliżać w ślimaczym tempie. Wszyscy walczyli o każdy milimetr, żeby jak najprędzej obrać upragniony kierunek (i zwrot) jazdy. Gdyby to było moje auto - może bym walczył odważniej. Jednak na kanapie z tyłu siedziała (jak się właśnie dowiedziałem z pokazanych mi dokumentów, bo w pewnym momencie zapytałem o nie w taki sposób, żeby nie wzbudzić podejrzeń, że jeszcze kilka minut temu myślałem, że to złodzieje) właścicielka tego pojazdu. W międzyczasie okazało się, że parka jednak nie jest parką, a rodzeństwem. Rodzeństwem, które próbuje wyjechać z miasta otrzymanym na urodziny od ojca kobiety samochodem. Wszystkie moje straszne domysły, na temat tych ludzi okazały się nietrafione. 
BUM!!! Znów wystrzał, aż w uszach zapiszczało jak na filmach. KURWA, przecież zostało nam jeszcze tylko kilka metrów do nawrotki i będziemy poruszać się na zachód. W głowie pojawiały się brutalne obrazy. Scenariusz, w którym kolejny strzał rozwala nasz samochód na kawałki. Próbowałem sobie wizualizować jakie to uczucie gdy urywa ci nogę, albo kula z karabinu maszynowego przebija ci płuco. Brrr - aż się wzdrygnąłem na samą myśl. Im bliżej było do końca barierki tym bardziej ludzie walczyli o to, żeby być pierwsi. W końcu, wykazując się kilka razy lepszym refleksem od kierowców obok udało się nawrócić i stanąć w kolejnym korku. Tym razem jednak zator poruszał się, choć z niewielką, to wciąż jakąś prędkością. Wszystko co wydarzyło się przez ostatnie kilkanaście minut wydawało się tak bardzo nierealne i ciężkie do przetworzenia przez mózg, że mimo nerwówki, wciąż nie był to żaden paraliżujący stres.

Gdy zrównaliśmy się z drogą, którą przyjechaliśmy, jezdnia w przeciwnym kierunku opustoszała. Raz po raz pojawiały się na niej wojskowe ciężarówki lub policja. Gdy pojawiły się jednak Humvee z żołnierzami trzymającymi w rękach ukraińskie flagi, a za nimi sznurek BTR-ów, wszyscy kierowcy zaczęli triumfalnie trąbić. Byłem zaskoczony jak profesjonalnie wyglądają teraz ukraińscy żołnierze. Piaskowy kamuflaż, hełmy i gogle od razu przywodziły mi na myśl amerykańskie wojska w Afganistanie.




Na wyjeździe z Kijowa po obydwu stronach drogi rósł gęsty las, w którym w bardzo sprytny sposób zakamuflowane stały ukraińskie czołgi. Ukryte były albo w przydrożnych rowach, albo za niskimi bilbordami, czy murkami tak by zaskoczyć wroga, jeśli ten spróbuje zaatakować stolicę. No, to już robiło ogromne wrażenie. Czołgi na żywo dotychczas widziałem tylko w muzeach lub na pomnikach. Świadomość, że to jest prawdziwy czołg z prawdziwą załogą w środku, który za chwilę będzie walczył z Rosjanami była czymś absurdalnym. Matko! Serio? Z Rosjanami?! Rosjanie tutaj? Tacy prawdziwi rosyjscy Rosjanie? W Kijowie? Co za popierdolona akcja... Rozumiem jakiś egzotyczny Donbas, czy Ługańsk - ale, kurwa Kijów?! Jeśli teraz umrę trafiony rakietą, to zostanę zabity przez rosyjskie wojsko. Serio?! Ja pierdole... jak to w ogóle brzmi... Nie wymyśliłbym takiego scenariusza w najgłębszych snach...





Ruszyliśmy dalej, raz po raz utykając w niewielkich zatorach. Ta droga nie widziała tak wielu samochodów chyba od czasu czarnobylskiej ewakuacji. Poboczami zaś poruszały się dziesiątki osób z plecakami, walizkami i wszelkiego rodzaju bazarowymi torbami, niekiedy na rowerach. Patrząc na ten obraz jedyne słowo, które przychodziło mi na myśl to EXODUS.




Im dalej znajdowaliśmy się od Kijowa tym płynniejsza wydawała się jazda. Korki z reguły pojawiały się w okolicach większych skrzyżowań i stacji benzynowych. Kilka z nich minęliśmy zakładając, że "zatankujemy później". Jednak na prawie wszystkich mijanych słupach z cenami widniały dwie literki informujące o braku paliwa. W końcu - na desce rozdzielczej liczba mówiąca za ile kilometrów będziemy musieli zacząć iść piechotą spadła poniżej pięćdziesięciu kilometrów. Trzeba było odpuścić i stanąć w pierwszej lepszej kolejce do stacji. Niestety samochodów stało tam multum, a gwarancji, że paliwo nie skończy się akurat kiedy to my podjedziemy do dystrybutora nikt nie mógł nam dać. I tutaj dochodzę do momentu, w którym muszę opisać ponad trzygodzinne stanie w kolejce do stacji benzynowej. Specjalnie dużo się nie działo. Rodzeństwo co chwilę kłóciło się między sobą o jakieś pierdoły co lekko mnie drażniło. Kilka razy w chmurach, ale z wielkim hukiem przeleciał nad nami myśliwiec. Telefon dość dobrze łapał zasięg, więc pisałem do znajomych, przyjaciół i chłopaka o bieżącej sytuacji, dowiadując się w odpowiedzi informacji o postępach rosyjskiego ataku. Szczególną uwagę zwracałem na Czarnobyl. Tak, jedyna stała rzecz w moim życiu, czyli miłość do tego miejsca właśnie miała być mi odebrana. Nie wierzyłem w to - zawsze powtarzałem sobie, że Czarnobyl będzie trwać wiecznie i co najwyżej Strefę wraz z kolejnymi latami będą coraz bardziej otwierać. Jedyny scenariusz - ten nierealny - który pojawiał się zawsze w głowie przy okazji takich rozważań brzmiał "no chyba ruscy musieliby zaatakować Kijów, żeby Czarnobyl się skończył". A tu właśnie - na moich oczach - ten scenariusz się odbywa.




Po ponad trzech godzinach stania w kolejce, ze strachem, że zmarnujemy godziny stania, bo za chwilę skończy się paliwo, w końcu podjechaliśmy do stacji. Sznurek samochodów plus ludzi próbujących się między nie wpychać rozgałęział się tutaj na kilka dystrybutorów. Walcząc o to, żeby nikt mnie nie uprzedził podjechałem pod wolne stanowisko i... dostałem opieprz od pracownika, że "na tym to tylko diesel, a po benzynę podjedzie do kolejnego". Tjaaa... weź teraz wykręć tutaj i wróć do kolejki tłumacząc innym, że już tu stałeś. Straciliśmy kolejne pół godziny błagając kierowców, żeby nas wpuścili przed siebie. W końcu wykonując machinację rodem z internetowych gierek typu "wyjedź z parkingu", stanęliśmy przy dystrybutorze, opłaciliśmy maksymalne dozwolone tego dnia 20 litrów i będąc najszczęśliwszymi ludźmi na świecie, po zatankowaniu ruszyliśmy w dalszą drogę.




Na nogach byłem od siódmej rano. Na dworzec kolejowy dotarłem piętnaście po dziewiątej. Szczęśliwie udało się znaleźć rodzeństwo z autem koło dziesiątej, a wyjechać piętnaście minut później. Teraz dochodziło w pół do piątej wieczorem, czyli od wyruszenia z Kijowa do miejsca, w którym teraz się znajdowaliśmy minęło ponad sześć godzin. A gdzie się znajdowaliśmy? 25 lutego przeciętnemu Polakowi miejscowości Irpień i Bucza nie mówiły jeszcze zupełnie nic. Dla mnie od dziesięciu lat kojarzyły się z przyjemnymi miasteczkami, które mijało się w drodze do Czarnobyla. Teraz, po sześciu godzinach jazdy ślimaczym tempem znajdowaliśmy się równo 10 kilometrów od Kijowa, Buczy i Irpienia. Stacji, na której tankowaliśmy paliwo za kilka dni, a może nawet i za kilkanaście godzin mogło już nie być. Została prawdopodobnie całkowicie zdemolowana przez trwające na tej drodze zaciekłe walki, a mosty, którymi mieliśmy pokonywać lokalne rzeki - zniszczone.



Choć, jak większość ludzi - wolę jeździć za dnia, to tym razem z utęsknieniem wyczekiwałem zachodu słońca. Jazda samochodem idealnie w kierunku zachodnim, gdy prosto w twarz świeci ci słońce, a osłona przeciwsłoneczna jest za wysoko jest mordęgą. Jest też wyjątkowo niebezpieczna, nie pomagają nawet okulary. W końcu, raz po raz mijając nadciągające w kierunku Kijowa wojskowe cysterny i zwożone na przyczepach czołgi, zaszło słońce i stanęliśmy w ogromnym korku aut próbujących ominąć Żytomierz. Znajomi ostrzegali, żebyśmy nie zbliżali się szczególnie do tego miasta, ale innej drogi praktycznie nie było. Wszystkie zjazdy były pilnowane przez ukraińskie wojsko i prawdopodobnie minowane. 





Niektórzy kierowcy, próbowali (skutecznie) przechytrzyć system i na najbliższej nawrotce ruszali na awaryjnych pod prąd. Z perspektywy czasu żałuję, że sam tak nie zrobiłem - zaoszczędzilibyśmy dobre kilka godzin stania w korku. Z drugiej strony - chwała temu kto wymyślił automatyczną skrzynię biegów. Przy manualu - podjeżdżanie o kilka metrów przez bite trzy godziny byłoby bardziej irytujące, a przede wszystkim paliwożerne. Coraz częściej wśród aut pojawiały się busy z napisaną odręcznie na kartce informacją "DZIECI".  Wreszcie, odbiliśmy na południe i po ponad 10 godzinach za kierownicą od rana (tę trasę dwa dni wcześniej pokonalibyśmy w niecałe dwie godziny) dotarliśmy na stację benzynową - o dziwo bez kolejki. Zatankowaliśmy, tym razem do pełna, zjedliśmy po hot-dogu i przykrywając się kocami zasnęliśmy.

Po krótkiej drzemce ruszyliśmy już dla odmiany niezakorkowanymi drogami w dalszą podróż. Google Maps co chwilę proponowało nam lepsze trasy. Lepszymi okazały się oczywiście w teorii. Praktyka pokazała, że zostałem mistrzem w ukraińskich mistrzostwach w omijanie dziur na drodze. Wiedziałem, że to nie moje auto, ale jednak jechanie dziesięć kilometrów na godzinę przez kilkadziesiąt kilometrów nie wchodziło w grę. Jadąc przez Ukrainę paradoksalnie dość trudno o wypadek jeśli tylko włączysz sobie tryb "na drodze nie obowiązują tu niemal żadne zasady". Wtedy jeździ się łatwo, ale trzeba mieć oczy dookoła głowy. Normą jest sytuacja, gdy próbujesz ominąć dziurę z siedemdziesięcioma kilometrami na godzinę na liczniku, a nagle z twojej lewej na trzeciego omija i ciebie i dziurę samochód pędzący setką. Kilkukrotnie wpadłem w niezauważoną głęboką jamę i auto zaczęło wydawać dziwne dźwięki. Zorientowałem się też, że od pewnego (nie wiem od kiedy) czasu jadę z włączoną blokadą dyferencjału. Ajć! Chyba nie powinno się po asfalcie z tym jeździć. No cóż...





W końcu krążąc po bocznych trasach trafiliśmy do pogrążonej w mroku wioski. Przed nami wyrosła zapora zbudowana z worków z piaskiem, a zza niej wyszło trzech młodych mężczyzn w dresach z trzema paskami. Dzierżąc w rękach gaz-rurki i kije bejsbolowe pokazali ręką, żebyśmy otworzyli okno. Zmroziło mnie. Przygotowany na ewentualną ucieczkę i przestraszony do cna lekko uchyliłem szybę i usłyszałem przyjaźnie nastawiony głos:

- Dobry wieczór! Obrona terytorialna. Pokażcie dokumenty.

Próbowałem nie wybuchnąć śmiechem, ale posłusznie pokazałem im nasze papiery i wyjaśniłem cel podróży. Moi pasażerowie też nie kryli rozbawienia. W końcu zaczęły się bardziej cywilizowane drogi. W większych miejscowościach pojawiały się pierwsze zasieki, których jeszcze w głowie nie nazywałem blok-postami. Były to albo worki z piaskiem, albo metalowe lub betonowe słupy wywrócone na drogę tak by stworzyć ograniczającą prędkość szykanę. Na większych rondach, czy wjazdach do miast ustawione były już stanowiska strzeleckie obsadzone żołnierzami w profesjonalnych uniformach, a przed mostami ustawiała się kolejka samochodów do kontroli. - Łał! - pomyślałem - szybcy są.

Przed czwartą rano zaczęła łapać mnie senność. Gdy pierwszy raz zorientowałem się, że nagle, mając otwarte oczy przeskoczyło mi w przód kilka sekund życia - zbagatelizowałem to. Dopiero, gdy nie wiedzieć kiedy nagle znalazłem się niebezpiecznie blisko lewej krawędzi drogi uznałem, że nie ma co ryzykować i trzeba się zatrzymać. Stanęliśmy na krótką drzemkę w malowniczej, położonej na zboczu góry miejscowości Nowa Uszyca. Przejeżdżające raz po raz samochody i chrapanie współtowarzyszy przygody utrudniały mi zaśnięcie. Koniec końców, nie wiedzieć nawet kiedy obudził mnie ustawiony na 45 minut snu budzik przygrywając wesoło (ku uciesze rodzeństwa) motyw z radzieckiego filmu familijnego "Goście z Przyszłości". Względnie wyspani ruszyliśmy do bliskiego już celu. 

Jako, że nie wspomniałem jeszcze niemal nic o moich pasażerach nadrobię to teraz. Jeśli pamięć mnie nie myli Igor był pracownikiem biurowym w Kijowie i gdy zaczęła się wojna szefostwo firmy dało mu możliwość przeniesienia się w bezpieczniejsze miejsce, czyli do oddziału firmy w położonym niedaleko granicy z Rumunią, znanym w Polsce z lekcji historii Kamieńcu Podolskim. Ania zaś była architektką, a samochód którym się poruszaliśmy dostała od ojca na urodziny. Była niskiej postury i ciągle - w ukraińskim stylu - kłóciła się ze swoim bratem o pierdoły. On widać przyzwyczajony nie zwracał na to uwagi, ja - podirytowany starałem się udawać, że tego nie słyszę.

Korzystając z dobrodziejstw nowoczesnej technologii użytej we współczesnych samochodach jeszcze w Kijowie połączyłem się przez bluetooth z komputerem pokładowym naszego przyjemnego autka. Dlatego przez całą drogę umilałem naszej trójce czas ukraińskimi i rosyjskimi klasykami, w tym przebojami Wiktora Coja, Okean Elzy i mojego ulubionego Molchat Doma. Zadowoleni, że cel już tuż tuż minęliśmy tabliczkę wjazdową do Kamieńca i... zostaliśmy zatrzymani na najbliższym rondzie.
Uzbrojony od stóp do głów żołnierz przekazał nam smutną informację, że niestety - do siódmej rano trwa "komendantska hodyna" i nie możemy wjechać do miasta. Próbowałem objechać miasto i spróbować wjechać od innej strony. Na próżno - każdego wjazdu strzegł policjant lub żołnierz. I prawidłowo! Nie mogliśmy mieć o to do nikogo pretensji. Zatrzymaliśmy się na placyku koło zamkniętej o tej porze knajpki przy obwodnicy miasta i korzystając z tego, że i tak musimy jeszcze godzinkę poczekać - postanowiliśmy poczekać. Wyszedłem z samochodu i zapaliłem papierosa. Podczas palenia mam najlepsze rozkminy. Ciągle czułem do siebie żal o to, że wyjechałem z Kijowa. Chciałbym zobaczyć na własne oczy jak dalej rozwinie się sytuacja. Kto wie? Może mógłbym w czymś pomóc. W głębi duszy żałowałem, że trafiłem na tych ludzi. Oczywiście - czułem się dumny, że im pomogłem, ale chyba jednak byłbym bardziej zadowolony gdybym wrócił wtedy "na tarczy" do Aleksa, pytając go czy mogę zostać u niego na jeszcze jedną noc. Z drugiej strony wiedziałem, że POWINIENEM czuć teraz ulgę, że dotarłem już tak blisko celu, i że jestem w końcu względnie bezpieczny. Boże! Chciałbym móc włączyć u siebie od czasu do czasu tryb normalnego człowieka pragnącego jedynie wygody i traktującego jako przygodę wycieczkę do lasu po grzyby...
Wyrzuciłem peta na ziemię i zagaszając go butem wróciłem do auta po kolejną ratę snu.


Świtało. Zaspany zrzuciłem koc i wyregulowałem oparcie. Jeszcze łyk soku, żeby przepłukać niemyte od kilku dni zęby i możemy jechać. Krążąc kilka razy po zablokowanych betonowymi blokami drogach, w końcu wjechaliśmy do miasta. Naszym oczom ukazał się widok jak z czołówki Disneya. Kremowego koloru zamek z kilkoma szpiczastymi wieżyczkami i prowadząca w jego kierunku droga z kocich łbów. Jejku... dlaczego wcześniej nie podróżowałem po tym kraju i ograniczałem się tylko do Kijowa i Czarnobyla? Jednak jeszcze nie wiedziałem, że ma się to w najbliższym czasie zmienić, a wojna sprawi, że za dwa miesiące dotrę do Charkowa, a w czerwcu aż do Donbasu.




Dotarliśmy do małego hoteliku o wdzięcznej nazwie "Ksenia". Położony był na kamienieckim Podzamczu raptem trzysta metrów od malowniczej warowni. Poczęstowano nas śniadaniem, zakwaterowaliśmy się w trzyosobowym pokoju i nie bacząc już nawet na to czy na moim łóżku jest pościel, położyłem się i zasnąłem. Wydawało się, że dotarcie do oddalonej o sto kilometrów od Kamieńca Podolskiego Rumunii będzie już formalnością, Otóż n..

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ, PRZEDOSTATNIEJ.

piątek, 24 lutego 2023

Co by było gdyby wojna zaczęła się kilka dni później? Część druga

 


- STAAAAAS, STAAAAS, WSTAWAAAAAAJ, WSTAWAAAAAJ BLJAAAAAĆ, WOJNA POCZELAS!!! - zaczął głośnym szeptem budzić mnie Aleks
- Mhmmm - odparłem uśmiechnięty, trwając jeszcze w półśnie
- No wojna się zaczęła, wstawaj! - nie przestawał
- Ha-ha-ha... - rzuciłem, traktując to jak żart ze śpiącej i nie do końca trzeźwej osoby. Coś w stylu licealnego żartu "gdzie masz kluczyki od czołgu?!"
- No wstawaj, Kijów bombardują! Do żadnego Orane, czy Mariupola nie pojedziesz! - krzyknął Aleks
- O!... byłem przekonany, że sobie jaja robisz - odpowiedziałem nie mając w głowie jeszcze żadnych konkretnych myśli.

Naturalną reakcją człowieka na taką wiadomość powinny być strach i panika. Moją reakcją było coś pomiędzy "no to grubo", a "o, w końcu coś się dzieje!". Zaśmiałem się pod nosem, ubrałem koszulkę i poszedłem do kuchni. Za oknem świtało, a niebieskość poranka powoli wdzierała się do wąskiego pomieszczenia. Aleks stał przy stoliku i jednocześnie słodząc swoją herbatę oglądał na smartfonie przemowę Wołodymyra Zełeńskiego. Prezydent wspominał właśnie o tym, że na kraj spadły bomby, więc wprowadza "wojenny stan, na wsi terytorji naszej derżawy". Na zegarku było jakoś po piątej. Za oknem było słychać w oddali raz po raz jakieś dudnienia, ale nie były to żadne szczególne dźwięki, ot szum wielomilionowego miasta. Wypiliśmy herbatę, porozmawialiśmy o tym "to co teraz?", przeglądnąłem wszystko co się da w internecie, a Aleks dał mi dobrą radę, że od razu zaczną pojawiać się miliony fejkowych newsów i żeby osiem razy się zastanowić zanim poda się dalej jakąś informację. Powiedział też, żebym zadzwonił do polskiego konsulatu. Wiedziony jednak doświadczeniem byłem przekonany, że nic to nie da i nie skorzystałem z rady



Zerknąłem na telefon i pierwszą wiadomością jaką zobaczyłem była ta od mojego chłopaka. Uśmiechnąłem się i wzruszyłem jednocześnie:

Jako, że Aleks ze względu na swoją profesję ma dużo znajomości związanych z informacją, dość szybko dostał cynk gdzie konkretnie spadły resztki jeden z pierwszych zestrzelonych, rosyjskich rakiet. Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać. Ciepło się ubraliśmy i skierowaliśmy nasze kroki do windy.
- Aleks - co oznacza Ж? - zapytałem zachodząc w głowę jak był parter po ukraińsku, ale po chwili dochodząc do wniosku, że przecież oni parterów nie posiadają. - Jakie "ży"? - No "ży", sam popatrz - wskazałem mu ręką na panel z przyciskami
- No i gdzie tutaj masz "ży"? - O tutaj - pokazałem mu na przycisk, ze znaczkiem Ж.
Aleks roześmiał się i stukając się po głowie odpowiedział:
- Jebnij się w łeb i przyglądnij się jeszcze raz


Tak, przez całą drogę windą gapiłem się na przycisk zamykania drzwi.
Wyszliśmy przed blok i skierowaliśmy nasze kroki w stronę stacji metra. Do przejścia mieliśmy kilka kilometrów, więc w naszym obecnym stanie spacer w zimowy, lutowy poranek był zbawienny. Idąc przez kijowskie osiedla Aleks raz po raz przykładał do twarzy przewieszonego na szyi Canona pstrykając otaczającą go rzeczywistość. Było szaro i cicho, a choć nie padał deszcz, ulice były wilgotne od mgły. Pierwsza oznaka, że coś się dzieje pojawiła się błyskawicznie. Sznurek samochodów czekających do pobliskiej stacji benzynowej kilka razy zakręcał po lokalnych uliczkach i liczył blisko sto maszyn. Była dopiero siódma rano - kilka godzin od oficjalnego ogłoszenia stanu wojennego. Ludzie zareagowali błyskawicznie. Poza tym i niewielkimi kolejkami do bankomatów (oj jak żałuję, że wtedy nie skorzystałem) miasto było dość spokojne i gdyby ktoś nie powiedział mi, że jest wojna - nie uwierzyłbym. Przypomniałem sobie po drodze, że w nocy śniła mi się przelatująca w okolicy naszego bloku rakieta. Ciekawe, czy to faktycznie był sen...




Doszliśmy do stacji metra Pałac Ukraina. Co ciekawe - cała komunikacja miejska była tego dnia darmowa. Przeszliśmy przez otwarte bramki, stanęliśmy na długich ruchomych schodach i w końcu znaleźliśmy się na peronie. Tłum taki jak zwykł być w kijowskim metrze, komunikat
"obereżno, dweri zacziniajutsa", troszkę potrzęsło i trzy stacje dalej na Hołosiwskiej wyszliśmy na powierzchnię.


Pierwsze co zobaczyliśmy to rozbite szyby w witrynach banku PUMB, a sto metrów dalej jakieś zamieszanie. Idąc (bo jakżeby inaczej?) w stronę zamieszania deptaliśmy coraz więcej porozbijanych szkieł pobliskich sklepików i aptek, aż doszliśmy do prowizorycznie osłoniętej biało-czerwoną taśmą plątaniny metalowych elementów, drutów i jakiejś kolorowej płachty z wydrukowanym zdjęciem przypominającym oponę. Wszystko w dziwny sposób powyginane. To to jest ta rakieta? - pomyślałem zawiedziony. Dopiero podchodząc bliżej zrozumieliśmy, że strącona rakieta spadła na billboard reklamujący nową Mazdę, a drobne szczątki samego pocisku leżą obok baneru.




W okół krzątało się troszkę ludzi w odblaskowych kamizelkach, kilku policjantów i wojskowych, choć ciężko było odróżnić kto w rzeczywistości jest z wojska, a kto po prostu nosi popularny na Ukrainie kamuflaż. Ktoś próbował ludzi stamtąd odganiać, ale nikt nie słuchał, więc dał sobie spokój. Aleks od razu zagadał do któregoś z funkcjonariuszy i dowiedzieliśmy się, że to ruska rakieta X-31 (Ch-31), która nie doleciała na lotnisko Kijów - Żuliany, bo została strącona przez ukraińską obronę przeciwlotniczą. Mogłoby być ciekawie, bo nasz dom znajdywał się zaledwie dwa kilometry od portu lotniczego. Porobiliśmy kilka fotek i filmów i czując już głód, pragnienie i senność skierowaliśmy się w kierunku domu. Kilkanaście metrów za rakietą, leżało kilka drobnych kawałków, które wyglądały na jej elementy. Przyjrzeliśmy się z bliska i pozwoliliśmy sobie wziąć po małym odłamku. Nie byłbym sobą gdybym nie przytulił jakiegoś artefaktu, szczególnie, że to TAKI artefakt. Wziąłem malutki, srebrny kwadracik o boku 1,5cm - podobno część jakiejś izolacji - i schowałem do kieszeni.





Nie paliłem papierosów od dobrych kilku miesięcy, ale w drodze powrotnej widząc pierwszy sklep od razu kupiłem ulubione cienko-grube Winstony z niebieską kulką. W końcu wojna to idealny pretekst, żeby znów wrócić do nałogu. Stanąłem przed blokiem na Sołomiance, wyjąłem papierosa, kliknąłem smakową kulkę i zaciągnąłem się dymem. Kto kiedykolwiek wpadł w sidła tego nałogu, wie jakie to uczucie zapalić pierwszy raz po dłuższej przerwie. Dym wypełnił płuca, lekko je łaskocząc i dając dziwne wrażenie spokoju. Zakręciło mi się w głowie - organizm odzwyczaił się od takiej dawki nikotyny. Zapiłem dym puszką Coli, nie przejmując się, że ciągle jestem na czczo i wróciliśmy na górę do mieszkania.




Od rana zostałem zasypany dziesiątkami wiadomości od znajomych. Oczywiście - zawsze robi się miło kiedy widzisz, że komuś na tobie zależy. Jednak w sytuacji, kiedy jedyne o czym marzysz to pójść spać - może się walić i palić i ostatnie czego chcesz to odpisywać dokładnie to samo każdemu z osobna. Napisałem więc większości, że nie będę odpowiadać na wiadomości, ale w zamian będę moje "postępy" wrzucać w relację na instagramie i facebooku. Było już po dziewiątej. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę w kuchni, postanowiłem też zadzwonić do konsulatu, ale jedyne co się dowiedziałem to zgodnie z przewidyniami "No, ale co się dzieje? Przecież nic się nie dzieje. Najlepiej znaleźć jakiś transport i wrócić do Polski." Usiadłem na pufie, wszedłem na stronę ukraińskich kolei i szczęśliwy, że udało mi się wyhaczyć ostatnie wolne miejsce na pociąg do lwowa kupiłem bilet i zasnąłem. Obudziłem się 5 godzin później. Odruchowo sięgnąłem po telefon i wszedłem na facebooka. Znów - potok nieodczytanych wiadomości, które musiałem z bólem serca zbywać krótką informacją "czytajcie relacje, bo nie dam rady wszystkim odpowiedzieć". Wszystkie, poza garstką bliskich znajomych i chłopakiem, który drżał w Krakowie ze strachu i od 4:30 przelewał tony łez, w czym nie pomagały moje wiadomości w stylu "właśnie idziemy ze znajomym oglądać rakietę, która spadła koło stacji metra".


Gdy wyjrzałem za okno, nie działo się nic szczególnego. Ludzie nieśpiesznie chodzili po ulicy i nabierali do butelek krystalicznie czystą wodę z pobliskiego źródełka artezyjskiego. Jako, że nikt nie wiedział jak rozwinie się sytuacja, wziąłem od Aleksa klucze i wybrałem się na zakupy do pobliskiego ATB. Przy bankomatach dalej ustawione były kolejki, a ja zamiast stanąć w jednej z nich wciąż myślałem "dobra, chuj - potem wypłacę". Półki w sklepie były już mocno przetrzebione. Chleba praktycznie już nie było (nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie uwzięli się właśnie na chleb i traktują go w jakiś mityczny sposób, jako najbardziej istotny produkt żywieniowy), ale wiedziony stalkerskim doświadczeniem kupiłem sobie jakieś zupki chińskie (tych o dziwo było dużo), ciastka, dwuipółlitrową Coca-Colę (za 4zł - marzenie), sucharki, dużo słodyczy i kilka jogurtów. Byłbym zapomniał - i oczywiście kilka puszek REVO na wieczór, bo mieli wpaść do nas znajomi Aleksa. Przy kasie normalnie można było płacić kartą, co było kluczowe przy moim niemal całkowitym braku gotówki. Wróciłem do domu i posiliłem się bulionem z proszku. Wtem, za oknem usłyszeliśmy basowe dudnienie przelatującego nad chmurami myśliwca. Zacząłem nagrywać ku dezaprobacie mojego znajomego. No to już było coś co robiło wrażenie i sprawiało, że mój mózg powolutku zaczynał rozumieć, że chyba faktycznie zaczęła się wojna. Co czułem? Dalej to samo kontrowersyjne i zazwyczaj komentowane krótkim "jesteś pojebany" uczucie. Uczucie pt. "wow, marzyłem o tym od lat, w końcu znalazłem się w środku takich wydarzeń". Przyjemnie stresujący i zachęcający do działania stan zagrożenia znany z wypraw do Strefy Czarnobylskiej, choć oczywiście wielokrotnie spotęgowany, ale przyprawiony chęcią dowiedzenia się "ciekawe co będzie dalej". Póki co planowałem zostać w Kijowie i nazajutrz zobaczyć jak rozwinie się sytuacja.



Zanim przyszli znajomi Aleksa, w końcu zdecydowałem się spróbować wypłacić pieniądze z bankomatu. Wszystkie jednak znalezione w promieniu kilometra nadawały ten sam komunikat "brak gotówki". Ot, prokrastynacja.




Wieczór minął pod kątem rozmów głównie na temat bieżących wydarzeń - czyt. wojny, ale wraz z wypitym alkoholem i wypalonym przez kompanów suszem z nakrętki pięciolitrowej butelki po wodzie mineralnej (tym razem wolałem sobie odpuścić tę wątpliwą przyjemność) było coraz więcej śmiechów. W pewnym momencie spróbowałem nieskutecznie zrealizować swoje małe marzenie z rozmowy ze znajomym przeprowadzonej jeszcze w samolocie, przed wybuchem wojny. Nie udało się i musiałem zadowolić się oglądaniem wieczornego miasta przy akompaniamencie ulubionego Mołchat Doma z oszklonego półpiętra na klatce schodowej.




Kiedy i jak poszedłem spać? Już nie pamiętam. Wiem tylko, że koło siódmej rano obudziły mnie wyjące na zewnątrz syreny. Stojąc wlepiony w okno słuchałem złowrogich dźwięków. Była to jedna z pierwszych syren podczas tej wojny i nikt tego jeszcze nie bagatelizował, więc powiedziałem Aleksowi: - Dobra - chyba jednak wypierdalam stąd - Okej, odprowadzę cię na dworzec




Koniec części drugiej


czwartek, 23 lutego 2023

Co by było gdyby wojna zaczęła się kilka dni później? Część pierwsza





Gdyby wojna zaczęła się dzień później zastałbym ją w Czarnobylu. Gdyby 2 dni później - w Mariupolu. Dlaczego tak? Ano, już opowiadam:

(Od razu zaznaczam - mogą tu pojawić się kontrowersyjne dla niektórych osób screeny i opisy, które ktoś może na opak zrozumieć jako cieszenie się z tego, że wybuchła wojna, i że traktowałem to jak zabawę. W odpowiednim momencie wytłumaczę kontekst takich zachowań i reakcji. Oczywiście - mogłem to pominąć i opisać, że bardzo chciałem opuścić objętą wojną Ukrainę, ale byłoby to mocne mijanie się z prawdą.)

Rok temu gotowałem się do wylotu na Ukrainę, do Kijowa. O 15 skończyłem pracę, spakowałem plecak na kilka dni i dotarłem na lotnisko w Balicach. Czy ktokolwiek przeczuwał, że będzie wojna? I tak i nie. Od kilku tygodni były już jakieś napięcia, ćwiczenia, ale że to walnie właśnie teraz nie wiedział chyba nikt.

No dobra, dobra, ale po co w ogóle poleciałem 23 lutego 2022 roku na Ukrainę? Mieliśmy z ziomkiem oglądać i fotografować - jak to nazwaliśmy - “kijowski rozpierdol”, czyli wszystkie te klimatyczne blokowiska, obskurne podwórka, tunele metra. Wszystko co większość ludzi uznaje za brzydkie, a my za (w swojej brzydocie) piękne. Siedziałem nad tym kilka tygodni szukając perełek wschodniej brzydoty i zaznaczając blisko sto pinezek do odwiedzenia na mapie. Niestety - znajomy z ważnych powodów musiał się wycofać z wyjazdu, a że ja wycofywać z wyjazdów nie zwykłem to przeorganizowałem wycieczkę na “odwiedzę ukraińskich przyjaciół i pojadę najdalej na wschód kraju jak to możliwe, bo nigdy jeszcze tam nie byłem”.
Szybki risercz po stacjach końcowych pociągów, którymi często podróżowałem na trasie Lwów - Kijów i wytypowałem dwie miejscowości. Śmiesznie (od kiedy podróżuję po Ukrainie) brzmiąca nazwa Bachmut i równie często pojawiająca się w dworcowych komunikatach nazwa Mariupol. Padło na Mariupol. Popytałem znajomych gdzie można zobaczyć jakieś podziurawione przez kule bloki i zaznaczyłem kilka ciekawych miejsc na mapie. Kupiłem bilet na pociąg na 25 lutego, na 16:32 (cel osiągnąć miał nad ranem) i powrotny na 17:50 dnia następnego. Nocleg nie był mi potrzebny, planowałem przespać się podczas długiej podróży pociągiem). Ale dobra, najpierw trzeba było się dostać na Ukrainę.


             


Pierwszy raz miałem okazję oglądać Kraków nocą z tej wysokości. Lot do Kijowa trwa półtorej godziny, więc zanim się obejrzałem już podchodziliśmy do lądowania. Gdy (jeszcze w powietrzu) złapałem zasięg, zacząłem śmieszkować ze znajomym, że zespoły Mołczać Doma i Kino zawsze dobrze wchodzą w takie szare, zimowe klimaty i jeśli mam ginąć podczas silnych turbulencji, które miotały samolotem to właśnie przy takiej playliście.
Po wylądowaniu dostałem wiadomość od brata, że nasz wspólny znajomy wypadł na bałtyku za burtę jachtu i przez ponad godzinę walczył o życie w lodowatej wodzie, i że jest teraz w hipotermii i śpiączce. Dość mocno mnie ta wiadomość rozbiła, ale wiedząc jakie klimaty mają ludzie ze środowiska żeglarskiego wrzuciłem mu na messengera głupiego gifa dodając, że jeszcze się z tego będziemy śmiali. Nie pośmialiśmy się. Bob się nie wybudził i umarł dwa miesiące temu.




Wyszedłem z lotniska w Boryspolu i wiedząc, że (jak zawsze) ostatni pociąg do Kijowa odjechał 5 minut temu zacząłem szukać alternatywnego transportu. Pierwszy napotkany taksiarz zapytany o cenę, włączył mapy google, zobaczył ile kilometrów jest do Kijowa (jakby tego kurde nie wiedział), pomnożył kilometraż razy mnożnik “z dupy” i powiedział “834 hrywny”. Zaśmiałem się i powiedziałem mu, że pojadę autobusem. Autobus stał już przed terminalem, a cena 100uah wydawała się bardzo rozsądna. Skorzystałem z oferty i ruszyłem do Kijowa.


Jaki był mój plan na Kijów. Ano cały wyjazd był zrobiony jak zawsze na wariata i w krótkim czasie miałem zobaczyć dużo miejsc, a wszystko musiało się tradycyjnie spiąć “na styk” pod hasłem “no kurwa nie ma opcji, żebym zdążył na ten pociąg”. Nie pomagał fakt, że pierwszy punkt tego planu brzmiał “pojechać do Aleksieja, zjarać się z nim, wstać rano i zdążyć na pierwszą marszrutkę do Orane”. Co to jest Orane? Ano taka wioska pod Czarnobylską Strefą, gdzie mieszka kilku moich ukraińskich przyjaciół. Wiedziałem, że jeśli tam pojadę to pewnie na jedną noc wejdę do Strefy - tak dla sportu. Gdyby wojna zaczęła się kilka/kilkanaście godzin później dowiedziałbym się o niej gdyby na ewakuację byłoby już za późno i spędziłbym w elektrowni razem z trójką innych stalkerów prawie miesiąc. Co moja chora głowa mówi słysząc taką wizję? “No szkoda, że się tak nie stało”. No, ale dobra - kim jest wspomniany wcześniej Aleks?

Aleksa poznałem kiedyś zupełnie przypadkiem latem 2017 roku, gdy nielegalnie wjeżdżałem do Czarnobylskiej Zony na moich niebieskich Wigrach 3. Praktycznie zaraz po przekroczeniu granicy Strefy usłyszałem przed sobą głośne szepty i hałas w krzakach. Ktoś najwyraźniej zląkł się i uciekł przed potencjalnym zagrożeniem. Zatrzymałem się po stu metrach, a z krzaków wybiegła trójka stalkerów. Dwójka z nich stała się moimi dobrymi znajomymi, w śród nich właśnie Aleks (mój równolatek). Aleks od kilku lat pracował w ukraińskim wojsku jako człowiek od mediów, nazywając siebie “wojennym żurnalistą”. Taki żołnierz, ale z aparatem zamiast karabinu. Drugi z nich - mający wtedy niecałe 18 lat Siergiej wsławił się później, 24 lutego 2022 roku nad ranem zestrzeleniem rosyjskiego helikoptera K-52 podczas obrony bazy Antonowa w Hostomelu.



Aleksiej - na środku. Siergiej po prawej. Zablurowani z oczywistych względów.


Wracając do historii sprzed roku. Spotkaliśmy się przed północą na tyłach dworca kolejowego w Kijowie. Zapominając już jaki mój znajomy jest niski, żartobliwie wypomniałem mu to. Oczywiście mój wzrost 1,66m sprawił, że nie pozostał dłużny. Daliśmy sobie w okolicznym maczku coś na ząb (udając auto podjeżdzające do jedynie otwartego McDrive’a) i poszliśmy na piechotę do pobliskiej knajpki. Już wtedy wieczorami mało co było otwarte, ale, że Aleks jest człowiekiem “z układami” to pogadał z kim trzeba i weszliśmy do środka. Ceny były mocno warszawskie, ale piwo to piwo - wspominki z nielegalnych wypraw do Zony brzmiały dzięki temu jeszcze ciekawiej. Nie pamiętam już czy pieszo, czy taksówką, w końcu dotarliśmy do mieszkania Aleksa. Mieszkanie mieściło się w odrapanym 14 piętrowym bloku. Tradycyjny syf i rozpierdol. Stare meblościanki, wielkie dwuskrzydłowe drzwi, a łazienka i kibel jako dwa osobne pomieszczenia z zielonymi kafelkami. Jedyne co wyróżniało to mieszkanie od innych to pewne czarne, materiałowe pudło o wysokości ponad metra, z którego biło piękne fioletowe światło. Aleks jako fan zielonego suszu dość szybko pochwalił się co jest w środku.




Dodatkowo dowiedziałem się, że to co widać na zdjęciu poniżej to są jedynie dwie sadzonki, czyli ilość, która wg ukraińskiego prawodawcy jest karana nie jako przestępstwo, a jedynie wykroczenie. Dałem Aleksowi prezent w postaci wydrukowanego na rentgenowskiej kliszy zdjęcia, na którym dzierży RPG, na co on podarował mi naszywkę z napisem "Ukraina albo śmierć".

Co się stało dalej? Podgrzewanie zioła w mikrofalówce, palenie na balkonie, śmianie się nie wiadomo z czego, picie piwa i mojego ulubionego lokalnego napitku, czyli REVO. Po tym wszystkim - zapomnienie jezyka w gębie. Dopóki do Aleksa mówiłem w jakimkolwiek nawet i Polskim - wciąż mnie rozumiał (przynajmniej tak się nam wydawało). Kiedy jednak nie potrafiłem wydusić z siebie żadnego słowa uznałem, że to najwyższa pora, żeby pójść spać.
Za moje łóżko robiła wielka, dopasowująca się do kształtu człowieka pufa. Choć była trochę krótka i przy każdym najmniejszym poruszeniu się szeleściła w ucho, to w moim obecnym stanie nie stanowiło to żadnego problemu. Zaraz przy mojej głowie stało wspomniane czarne pudło z pięknie oświetlonymi sadzonkami, więc uśmiechnięty od ucha do ucha oglądając rosnący nad moją głową zielono-fioletowy marihuanowy las, w końcu zamknąłem oczy i odpłynąłem.



Sekundę snu później (a trzy godziny na zegarku), około godziny piątej rano obudził mnie głos: - STAAAAAS, STAAAAS, WSTAWAAAAAAJ, WSTAWAAAAAJ BLJAAAAAĆ, WOJNA POCZELAS!!!
Koniec części pierwszej