13 sierpnia 2016
00:01
Dworzec autobusowy Warszawa Zachodnia
- Dobra, to jeszcze raz zobaczmy jakie mamy opcje – zakomenderowała Justyna
- Ok, to po kolei: autobusy odpadają… dzwoniłem i powiedzieli, że nie mają już miejsc, pociąg to koszt 400zł, poza tym najbliższy jest jutro o szesnastej. Jedyne co mi przychodzi do głowy na teraz to BlaBlacar plus pomęczę Pawła, może on na coś wpadnie.
Próby dodzwonienia się do znajomego spełzły na niczym, jednak po chwili otrzymałem wiadomość o treści: „Kto pisze? W czym mogę pomóc?” – widocznie nie miał mnie w kontaktach.
Odpisałem krótko o co chodzi i już po chwili rozległ się dzwonek telefonu - przygotowany specjalnie na tę wyprawę śpiew godowy Puszczyka Uralskiego - tak na wszelki wypadek, żeby nie zostać w strefie wykrytym, a być na bieżąco z powiadomieniami.
Zaspany głos Pawła miał tylko kilka pomysłów. Każdy z nich sprowadzał się do próby przekroczenia z kimś (TIR, autostop) granicy i szukania transportu po drugiej stronie. Podziękowałem za ciekawe opcje i po rozłączeniu się postanowiłem jeszcze kilka minut poszukać szczęścia w BlaBlacarze.
Wyszukiwarka znalazła samych ukraińskich kierowców, z których tylko jeden potrafił płynnie mówić po polsku. Ostatecznie i tak, żaden z nich nie posiadał samochodu będącego w stanie pomieścić dwa rowery. Zrezygnowany szturchnąłem śpiącą od jakiegoś czasu Justynę i przekazałem jej niepokojące wieści. Odpowiedziała przez sen:
- A Karol?
- Co „Karol”?
- Twój brat
- No... ale co z nim?
- Przejeżdżał kilka miesięcy temu granicę na rowerze.
- Kurcze... zapomniałem zupełnie o tym… no jest to jakiś pomysł i nawet do ogarnięcia.
- Tylko trzeba tam jakoś dojechać
- To akurat nie problem. Najlepiej będzie złapać jakiś autobus do Lublina, stamtąd czymś do Chełma, a dalej to byle busem, czy taksówką podjechać pod przejście w Dorohusku.
- Poszukasz?
- Poszukam
Szybki przegląd po ofertach lokalnych przewoźników i jest!
- O 4:30 mamy autobus do Lublina
- A która jest?
- 1:30
- Tylko módlmy się, żeby wziął nasze rowery
- Ha ha, no innej, lepszej opcji nie widzę.
Zapowiadały się kolejne, nużące godziny czekania...
3 godziny później
Zaniepokojony brakiem autobusu zostawiłem śpiącą Justynę i poszedłem szukać, czy przypadkiem ktoś inny też nie czeka z nami na transport. Znalazłem jednego człowieka. Stwierdził jedynie, że "lubią się spóźniać, nawet o godzinę".
Autobus w końcu przyjechał. Rzucając swój rower na ziemię, podbiegłem szybko do kierowcy błagać go o możliwośc zabrania całego naszego majdanu, Na szczęście luki bagażowe były puste, więc wystarczyło złożenie kierownic. Weszliśmy do środka i płacąc jakąś śmiesznie małą kwotę za biletym, w końcu mogliśmy ruszyć naszą wyprawę o mały (lecz w końcu jakikolwiek) krok do przodu. Jako, że na dworcu nie zmrużyłem nawet oka pilnując bagaży rozsiadłem się wygodnie w fotelu i zasnąłem.
Obudziłem się dopiero w Lublinie.
Wyciągnęliśmy torby i rowery i zaczęliśmy zastanawiać się, co dalej. Rozkład jazdy wykazał, że najbliższy autobus do Chełma odjeżdża za godzinę, ale z zupełnie innej części Lublina. Postanowiłem zobaczyć jeszcze jak wygląda sytuacja z pociągami.
- Do Chełma to najbliższy odjeżdża o 8:05. Którą mamy?
- 7:40
- Kurwa, nie zdążymy... ale chociaż spróbujmy. Patrz, taksówka tam stoi, może nas zawiezie.
- Coś ty za mała
- No, ale nie zaszkodzi zapytać.
Podbiegłem z prędkością światła do kierowcy „Vectry w Kombi”
- Zmieszczą się dwa rowery?
- Powinny wejść
Następny raz biorę Wigry 3 :) |
Po złożeniu siedzeń rowery weszły na styk, ale jedna z osób (zgadnijcie kto?) musiała siedzieć na podłodze. Kierowca wiedząc, że się śpieszymy gnał jak szalony, jednak już na samym początku stwierdził, że czarno to widzi.
Pod dworzec podjechaliśmy o 8:06. Wybiegłem z samochodu zobaczyć czy pociąg jeszcze stoi. Oczywiście już odjechał. Kierowca celnie zażartował, że w Polsce pociągi są punktualne wtedy kiedy akurat najmniej byśmy tego chcieli.
Zapłaciliśmy i weszliśmy na halę dworca. Z rozkładu wynikało, że kolejny pociąg odjeżdża o 9:40.
- Nie ma tragedii, pójdę zapalić i kupię bilety.
Stanąłem przed budynkiem dworca i zapominając, że jeszcze jesteśmy w Polsce zapaliłem papierosa. Podeszło do mnie dwóch „SOK-istów” i poprosiło o dokumenty.
- Ale o co panowie chodzi?
- Pali pan przed budynkiem dworca – jest tu wielki napis „zakaz palenia”
- Poważnie? Myślałem, że dotyczy on palenia w środku.
- Nie, na zewnątrz też nie można.
Otwierając portfel zrobiłem to, co robię zawsze w takich sytuacjach.
- Może być legitymacja?
- Może. Czyli pan się jeszcze uczy. Pracuje pan gdzieś?
- Tylko teraz, w wakacje – skłamałem. Wszystkie odłożone pieniądze poszły na ten wyjazd.
- No dobra, tym razem damy panu pouczenie, ale następnym razem proszę patrzeć na znaki.
- Dziękuję bardzo i życzę miłej pracy
Wszedłem do środka i skierowałem się w stronę kas.
Pani w okienku wydając mi bilety powiedziała tekst, który powtarzamy sobie do dzisiaj:
„Miejsce stojące, bilet z Lublina do Chełma z przesiadką OCZYWIŚCIE w Rejowcu”
Wróciłem do Justyny i zapytałem:
- Ej, Justyna, ty znasz takie miasto Rejowiec?
- Nie, a czemu pytasz
- No bo wynika z tego, że to jakaś metropolia, w której pociągi z całego świata się zatrzymują.
Poczekaliśmy godzinę i gdy pociąg wjechał na peron podeszliśmy do wagonu (cały pociąg to był praktycznie jeden wagon, coś jak niskopodłogowy tramwaj) wypchanego po brzegi rowerzystami i ich rowerami. Wepchaliśmy się do środka i myśląc, że już więcej ludzi tu nie wejdzie, zauważyliśmy tłum ludzi.... z rowerami, którzy na kilka minut przed odjazdem postanowili nam umilić podróż do Rejowca. Nie mam pojęcia jak oni się zmieścili, ale jakoś się udało.
- Staszek, a może ten Rejowiec to jakieś centrum światowego kolarstwa?
- Tak, Tour de Pologne ma tam z pewnością pierwszy odcinek :)
Pociąg zatrzymał się w szczerym polu, gdzie o tym, że jest tu stacja przypominała jedynie zardzewiała tabliczka z napisem „Rejowiec”
Wyszliśmy razem z innymi pasażerami i przechodząc w poprzek torów doszliśmy do pociągu pamiętającego czasy Gomułki, podstawionego tam tylko jako „przesiadka”.
Tym razem przestronny korytarz pozwalał na pozostawienie roweru i odpowiedniej przestrzeni dla wysiadających, jednak i ta była zbędna, po stacje były tylko dwie: Rejowiec i Chełm.
Po dotarciu do Chełma przedzwoniliśmy kilka firm taksówkarskich. Dopiero za którymś razem udało się znaleźć taką, która podejmie się zabrania naszych rowerów.
Kilka minut później przyjechał mały samochód dostawczy rozmiarów Renault Kangoo. Kierowca wyraził obawy, czy rowery się zmieszczą, jednak po moim stwierdzeniu „Do Vectry weszly…” zmienił zdanie i składając wszystkie fotele, oprócz jednego z tyłu zapakował nasze rowery i wreszcie mogliśmy ruszać w kierunku granicy.
Into the light! |
Wartość na taksometrze zaczęła rosnąć z zatrważająco dużą prędkością. Innej opcji jednak nie mieliśmy i mijając gigantyczną kolejkę do kontroli paszportowej zatrzymaliśmy się na bocznej dróżce przed granicą.
- Ile się należy?
- 98zł
- Co tak dużo?
- No 40km plus dodatek za przyjechanie samochodu dostawczego
- Pff… no dobra niech będzie.
Wyszliśmy z samochodu, wyciągnęliśmy nasze rowery i pożegnaliśmy się z kierowcą. Znajdowaliśmy się przy ciągu kantorów, budek z kebabami i pensjonatów. Zapytałem Justynę, czy poradzi sobie z jazdą przez granicę. Okazało się, że siedzi na rowerze pierwszy raz od dobrych kilkunastu lat. Nie brzmiało to optymistycznie, jednak byliśmy dobrej myśli. Postanowiłem zrobić przyspieszony kurs jazdy na rowerze na dróżce ze zdjęcia poniżej.
Nie szło najgorzej. Bardziej martwił mnie fakt, czy jako rowerzyści możemy minąć wszystkie samochody, czy może powinniśmy jednak zając swoje miejsce w kilkukilometrowej kolejce. Zauważyłem, że obok nas stoi zielony samochód z napisem Straż Graniczna. Postanowiłem, więc rozwiać swoje wątpliwości prosto u źródła.
- Dzień dobry. Mam takie nietypowe pytanie. Chcemy przejechać na rowerach granicę i czy powinniśmy…
- Ale jak „na rowerach”? Granicę?
- No wsiąść na rowery i przejechać.
- Przecież tak nie można, to jest przejście samochodowe – odpowiedział Strażnik, jak później się okaże - mylnie
- Jak to? Już tak raz robiłem – zmyśliłem, uznając, że opowiadanie o bracie, który już to przejście w ten sposób pokonywał jest mniej wiarygodne.
- Powtarzam panu, że tak się nie da. 10km na północ stąd budowane jest przejście pieszo-rowerowe, za tydzień będzie otwarte, spróbujcie tam – błysnął funkcjonariusz.
- Za tydzień to my będziemy już z Ukrainy wracać.
- To bardzo mi przykro, ale nie widzę innego rozwiązania
Pożegnałem się i postanowiłem zrobić to samo co zrobił mój brat przed przekraczaniem tego przejścia, czyli zadzwonić na ich infolinię, mimo, że najprawdopodobniej stoję nie więcej niż 500 metrów od osoby, do której zamierzam zadzwonić. Po wybraniu numeru i wysłuchaniu formułki o nagrywaniu rozmowy odezwał się męski głos:
- Oddział Celny w Dorohusku, słucham
- Dzień Dobry, chciałem się upewnić czy wasze przejście można przekraczać również na rowerze.
- Wie pan?... Przejeżdżają czasami, więc nie widzę problemu.
- To świetnie, bo pogranicznicy stojący kilometr od przejścia uznali, że nie ma takiej możliwości argumentując, że jest to przejście samochodowe.
- No to źle powiedzieli, bo to jest przejście drogowe, a rower według przepisów porusza się po drodze na niemal tych samych zasadach, co samochód
- A jeszcze muszę zapytać o jedno. Czy powinniśmy ustawić się w tej gigantycznej kolejce samochodów, czy możemy po prostu je ominąć.
Pogranicznik zrobił przerwę i stwierdził:
- Wie pan, no MUSZĘ – chrząknął - panu powiedzieć, że nie widzę żadnych przeciwwskazań, żeby pan w tej kolejce nie stał.
Widząc do czego dąży (rozmowa, jak wspomniałem była nagrywana) podziękowałem i rozłączyłem się, po czym zakomenderowałem, że jedziemy w kierunku szlabanów strzegących wjazdu na przejście graniczne. Zauważyliśmy, że obok nas stoi motocyklista. Widząc naszą niepewność, stwierdził, że zawsze w ten sposób przekracza granicę i nigdy nie było problemu z ominięciem „osobówek”, ale na wszelki wypadek podjedźmy razem i zapytamy pana „szlabanowego”.
Ruszyliśmy. Justyna: powoli, ale stabilnie (lub na odwrót), ja trochę pewniej mimo goniącej nas fali przekleństw w obydwu językach.
- Jakim prawem?! Ustawcie się w kolejce, suka bljat!
Na szczęście nikt nie zamierzał szeryfować zajeżdżaniem nam drogi i chwilę później staliśmy już przed szlabanem. Podszedłem do celnika, a ten na moje pytanie, czy możemy się tak wepchnąć stwierdził jedynie: „Wie pan co? Rowerem chyba korku nie zrobicie, śmiało wjeżdżajcie!”
Znaleźliśmy się w końcu na przejściu granicznym. Okazało się, że pojawienie się tam roweru jest traktowane na równi z przejazdem papieża. Wszyscy zainteresowani co my tu robimy, każdy się uśmiecha, robi zdjęcia, jednym słowem – widać, że to nie częsty widok. Poproszono nas o ustawienie się na samym przedzie, a po krótkiej chwili zabrano paszporty, żeby niedługo potem je oddać. Nie każąc nam nawet ściągać plecaków, a tym bardziej ich otwierać pozwolono ruszyć w kierunku mostu na rzece Bug. Ucieszeni wjechaliśmym a ja, widząc, że miejsca między samochodami jest dość mało postanowiłem powiedzieć Justynie, że jeśli nie czuje się na siłach to nic się nie stanie jak zejdziemy z rowerów i poprowadzimy je przez te kilkaset metrów. Nie zdążyłem nawet dokończyć zdania i usłyszałem głośne uderzenie. Patrzę do tyłu, a tam obok lekko zarysowanego TIRa leżą - rower Justyny i ona sama. Kierowca (Ukrainiec) przez 10 minut nie dał się przeprosić, ani nie chciał nawet słyszeć o 50zł w ramach zadośćuczynienia. Wyklął ją i jej rodzinę na dziesięć pokoleń wstecz, jednak gdy zobaczył, że "zarysowania" schodzą przy pomocy szmatki i Ludwika, złagodniał i serdecznie nas pożegnał każąc nam "spierdalać z jego oczu". Próbując zachować powagę i żartując, że Justyna jest jedyną osobą, która przeżyła zderzenie roweru z TIRem, minęliśmy bramki dozymetryczne tym razem nie wzbudzająć alarmu. Prowadząc już dalej rowery dotarliśmy do ukraińskiego celnika rozdającego "karteczki", czyli po prostu... karteczki, na których jest napisana marka samochodu oraz numer rejestracyjny. Lekko zdezorientowany dał nam dwie sztuki, na których nabazgrał wielki napis "Welik" (od ukraińskiego welocyped - rower).
Na ukraińskiej części przejścia granicznego entuzjazm spowodowany naszym przybyciem był już bardziej stonowany, jednak dawało się zauważyć, że jesteśmy miłą odmianą podczas ich rutynowej pracy.
Zapytany o cel podróży odparłem, że jedziemy w kierunku Kowla, a docelowo chcemy dojechać do Kijowa, co pomijając, że po drodze planujemy zahaczyć nielegalnie o Czarnobyl, w pewnym sensie było prawdą.
Ostatecznie, znów bez kontroli naszych bagażów, dostaliśmy pieczątkę, że przeszliśmy kontrolę paszportową. Śmiejąc się do siebie z wielkiego napisanego w kilku językach baneru "Ukraina wolna od korupcji" i widząc, że nic się wokół nas już nie dzieje uznaliśmy, że to chyba koniec procedur i ruszyliśmy w kierunku szlabanu oznaczającego, że już na sto procent jesteśmy na Ukrainie. Dojechaliśmy do rogatki i podając tęgiej pograniczniczce nasze "karteczki" dowiedzieliśmy się, że oprócz kontroli paszportowej winniśmy przejść również kontrolę celną (Myto, nuuu po waszemu cło!). Wróciliśmy się, jadąc 300 metrów pod prąd. Gdy zapytaliśmy obsługującą nas wcześniej celniczkę co z tym fantem mamy zrobić dowiedzieliśmy się jedynie, że ich system nie przewidział sytuacji, w której ktoś będzie próbował przejeżdżać przez ich granicę rowerem, przez co nie może wprowadzić numeru rejestracyjnego do komputera, dlatego możemy spokojnie jechać dalej.
Zapytałem się jeszcze jak ma na imię, żebym w razie czego mógł się na nią powołać.
Podjeżdżając pod szlaban od razu powiedziałem:
- Luda kazała przekazać, że możemy spokojnie już wjechać na Ukrainę.
- Tak powiedziała? No dobra to jedźcie
Nie znając aż tak dobrze języka ukraińskiego nie zrozumiałem ostatniej części zdania i kilkukrotnie dopytując się czy możemy w końcu już jechać usłyszeliśmy od wzburzonej Ludy:
- NU WSJO! PAJECHALI W UKRAINU!!!
Krzyż witający podróżnych na Ukrainie |
Koniec części II
"(...) minęliśmy bramki dozymetryczne tym razem nie wzbudzająć alarmu (...)"
OdpowiedzUsuńżartowniś ;D