środa, 24 kwietnia 2019

Stalker Schrödingera



Termachiwka, Krasjatycze, Dubowa... most coraz bliżej. Stresu tym razem nie ma, bo jedziemy w charakterze osób towarzyszących. W skrócie - odwozimy kolegę do samej granicy Zony.
Ostatni zakręt, ostatnia prosta, pojawiają się betonowe zapory. Kierowca gasi silnik i obiecuje poczekać, a nasza czwórka idzie na najkrótszy w życiu nielegal.


Na miejsce, w którym mamy się pożegnać wybraliśmy opuszczony przystanek autobusowy we wsi Martynowicze. Księżyc jest w nowiu, ledwie widzimy swoje twarze, ale w końcu po naszej lewej stronie zaczyna majaczyć zadaszona budowla. W ruch idzie rum, a ponieważ wśród nas mamy też jubilatkę (którą mieliście okazję poznać we wcześniejszych historiach), każdy musi wypić przynajmniej po kolejce. Odśpiewaliśmy szeptem okolicznościowe sto lat i już mieliśmy ruszać z powrotem, kiedy to narastające we mnie pragnienie i pewnego rodzaju tęsknota zwyciężyła i przemówiła tymi słowy:

"Pierdolę, idę z Bartkiem".

- No chyba sobie żartujesz?! Przecież ustaliliśmy, że ostatecznie nigdzie dalej nie idziemy!- odezwały się głosy moich współodprowadzaczy.

Wiedziałem, że innej opcji nie ma, że muszę to zrobić, że mnie to czarnobylskie uzależnienie za chwilę rozerwie. Wiedziałem również, że na nadchodzący, ostatni dzień legalnej wycieczki, na której właśnie byłem zaplanowane jest zwiedzanie wsi, w której miałem spędzić następną noc.

Ponieważ przed wyjazdem ustaliliśmy, że na żaden nielegal nie idziemy, nikt z nas nie był przygotowany na paręnastokilometrową podróż. Dlatego kilka osób było zawiedzionych moim pomysłem i dając mi mocno do zrozumienia, że też chciałyby pójść, próbowało odwieźć mnie od tego szalonego pomysłu. Wypiliśmy jeszcze jeden kieliszek, a Bartek, którego to właśnie odprowadzaliśmy wzniósł toast "za wolną wolę!", co już całkowicie umocniło mnie w przekonaniu, że nie zawrócę.

Pożegnaliśmy się w nie najlepszej atmosferze (która na szczęście następnego dnia szybko uległa poprawie) i targany myślami, czy na pewno postąpiłem właściwie i czy przypadkiem właśnie nie zniszczyłem znajomej jej dnia urodzin ruszyłem z Bartkiem wgłąb Zony.

Nigdy nie wiedziałem, że przyjdzie mi iść przez Strefę ubrany jedynie w kurtkę i spodnie NovArki, konsorcjum budującego nowy sarkofag nad zniszczonym reaktorem Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. W kieszeni miałem tylko półlitrową butelkę Coca-Coli i licznik Geigera. Na szyi natomiast - paszport, dozymetr i elektroniczny bilet wstępu do Strefy (jak wspominałem - byłem właśnie przed ostatnim dniem czterodniowej legalnej wycieczki do Strefy).
To czego się obawiałem, czyli chłód, szybko minęło. Zmęczenia nie czułem, co więcej - nawet nie wypadało go czuć, kiedy obok miało się stalkera z 17-kilogramowym plecakiem, a ty - wesoło bez żadnego ciężaru przemierzałeś kolejne kilometry Zony.

Po kolejnych kwadransach rozmów i dyskusji na wszystkie możliwe tematy i wypaleniu kolejnych papierosów podczas postojów weszliśmy do wsi Dąbrowa, by ominąć KPP. Zaśmiałem się - za kilkanaście godzin miałem przejeżdżać tędy legalnie, żeby pierwszy raz zobaczyć jak wygląda ów posterunek od środka.

Niewyspanie i księżyc w nowiu, czyli jego brak sprawiły, że raz za razem wbijaliśmy sobie w oczy gałęzie lub stawaliśmy na czymś co wydało dźwięk słyszany w promieniu kilkuset metrów. Dotarło do mnie, że opcja pójścia z Bartkiem ma jeszcze jeden plus - zanim przyjedzie moja legalna wycieczka - zdążę się porządnie wyspać.

Po ominięciu KPP został nam tylko jeden newralgiczny punkt - PUSO Dąbrowa (Punkt dekontaminacji pojazdów), gdzie z reguły z szosy widoczne są zapalone reflektory, ale na tym cała "straszność" tego miejsca się kończy. Tym razem przywitało nas ujadanie psów, więc wyposażeni w kije-odstraszacze, przygotowani na konfrontacje z bestiami... ominęliśmy PUSO i zostawiliśmy ujadanie za sobą.

Powoli zaczynało świtać. Piaszczysta ścieżynka doprowadziła nas do tamy, gdzie pozwoliliśmy sobie na krótki postój i uraczenie się piwem. Mój kompan rozpalił ognisko (jest w tym mistrzem), a ja na kilka chwil przysnąłem. Mimo, że do wschodu słońca zostało niewiele, znużenie jednak zwyciężyło. Kosztem zobaczenia najpiękniejszego widoku w Zonie zdecydowaliśmy ruszyć w dalszą drogę, by zyskać te kilkanaście minut snu więcej, zanim obudzi nas legalna wycieczka.

Cała wieś była usłana śladami bytujących tu krów, i nie mam na myśli śladów racic. W końcu, omijając slalomem owe ślady trafiliśmy do pokrytej zieloną farbą chaty. W środku, wbrew naszym złym przeczuciom okazało się być stosunkowo ciepło, więc porzuciliśmy pomysł rozpalania w piecu. Złączyliśmy dwa materace w jedno łóżko, przykryliśmy je brezentem i opatulając się szerokim śpiworem jak kołdrą, zasnęliśmy.

"Oj Stalker, Stalker, czy nie zastanowiłeś się choć na chwilę jakie to mogło mieć dla mnie konsekwencje" - obudził mnie rano znajomy głos, z którego to właścicielem miałem za kilka godzin przekraczać legalnie KPP. Przeprosiłem najładniej jak potrafiłem, przewodnik okazał się wyrozumiały i podając mi do ręki kieliszek samogonu wzniósł toast za solenizantkę.

Na zdjęciu solenizantka i śpioch-stalker



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz