piątek, 5 lipca 2019

Jak upały to do Zony, do Zony... Część druga




Powoli zaczynało świtać. Doszliśmy do betonowego budynku, w którym dawniej znajdowały się pompy mające zasilać stworzony po awarii system melioracyjny okolicznych pól. Na szybko przekąsiliśmy coś suchego, zmieniłem skarpetki i wykręciłem wkładki do butów. Słońce przywitało nas na asfalcie do Łubianki. Byliśmy zbyt zmęczeni akcją z pontonem, żeby zbytnio przejmować się ostrożnością, jednak raz po raz zerkaliśmy do tyłu, żeby nie zaskoczył nas żaden nadjeżdżający zza pleców samochód.


Asfaltowa droga na szczęście się nie dłużyła i po minięciu kilku majestatycznie przecinających spalone lasy linii wysokiego napięcia, zwanych przez ukraińców LEP-ami (od ЛЭП - Линия электропередачи [linia elektroperedaczi], czyli na nasze: linia przesyłu energii) dotarliśmy do znajomego rozwidlenia dróg we wsi Łubianka.


Idealnie proste, ciągnące się przez dziesiątki kilometrów linie wiecznie będą robić na mnie wrażenie.
Mógłbym pod nimi siedzieć godzinami i w akompaniamencie bzyczenia prądu patrzeć w dal.




Najpiękniejsze wschody słońca widziałem w Łubiance (kliknij, żeby powiększyć)

Łubiańskie pola tradycyjnie o tej porze spowite były gęstą mgłą, a próbujące się przez nią przebić promienie słońca raczyły nas niepowtarzalnymi widokami. Przy skręcie na szutrową drogę do samej wsi zauważyliśmy w trawie biały obiekt. Okazał się być czaszką krowy. Skąd wzięło się domowe bydło w Zonie? Po okolicznych wsiach od pewnego już czasu biega sobie samopas niemałe stadko zdziczałych krów. Prawdopodobnie są to potomki i potomczynie krów, którymi zajmowała się baba Olga, jednak kiedy brakło jej sił na dalszą pieczę nad nimi, zaczęły dbać o siebie same. Nieprzygotowane do życia bez człowieka powoli zdychają, jednak niektóre z nich radzą sobie nadzwyczaj dobrze i nierzadko dochodzi do sytuacji, że z opuszczonej chaty wprost na ciebie wybiega rozjuszony byk. Równie często jednak można znaleźć takie trofea, lub nawet całe zdechłe, powoli rozkładające się truchła.

Trofeum założyłem na plecy z planem przystrojenia chaty w cenną ozdobę, na róg zawieszając reklamówkę z butelkami po wodzie. Szurając ze zmęczenia nogami ruszyliśmy w głąb wsi.





Wycieńczeni i śpiący, w końcu dotarliśmy do chaty, by kilka minut później paść na wygodne materace i zasnąć. Dziesięć godzin później po zjedzeniu czegoś, co można nazwać obiadem wypoczęci i najedzeni wyruszyliśmy na krótkie zwiedzanie. Krótkie, bo tego dnia mieliśmy jeszcze w planach przeprowadzkę do innej wioski. Dochodząc do centrum wsi, za jaki uważam klub, sklep i pomnik partyzanta usłyszeliśmy głosy, a w krzakach przed nami zamajaczył biały bus.

Składu busa nie ujawnię :)
Trochę podchodów, sondowania sytuacji i nasze przypuszczenia okazały się prawdziwe. Wyszliśmy z zarośli, żeby przywitać się ze znajomymi z legalnej wyprawy. Nie obyło się oczywiście bez wypicia kilku „czarek” samogonu i zrelacjonowania nocnych przygód. Niestety rozpalone przez nich ognisko już dogorywało, więc na kiełbaski się nie załapaliśmy. Czarnobylscy przyjaciele dali nam jednak siatę z chlebem, kiełbasą, kilka butelek wody mineralnej (jak się później okazało zbawiennych) i po kilkunastu minutach miłej pogawędki odjechali.

Popilnowaliśmy jeszcze kilka minut ogniska, żeby nie dopuścić do kolejnego pożaru w tej niepozbawionej pechowej historii wsi i ruszyliśmy na WiFi tamę w poszukiwaniu zasięgu i ładnych widoków. Ta okazała się odmalowana za pomocą białej farby w najbardziej możliwy chamski sposób, ale kto by się przejmował starannością w zapomnianej przez Boga wiosce w Czarnobylskiej Zonie. 


Szukanie zasięgu, jak za starych, dobrych czasów
Niski stan płynącej tędy rzeki Illji nastrajał nas optymistycznie przed zaplanowanym na za kilka dni plażowaniem w Prypeci. Odganiając półtoracentymetrowe mrówki i raz po raz wdrapując się na wysokie korby tamy w końcu złapałem zasięg i poinformowałem kilku znajomych o pomyślnym wejściu do Zony. Czas było wracać do domu.

Po spakowaniu, wyniesieniu śmieci, zamieceniu podłogi i powieszeniu czerepu krowy na ścianie (zdjęcie ilustrujące ten wpis) w końcu ruszyliśmy do kolejnej wioski, w której planowo mieliśmy nocować. Do chatki dotarliśmy przed zachodem słońca. Otworzyłem drzwi i na ułamek sekundy zamarłem. Przywitał mnie, bowiem taki oto widok:




Powoli podszedłem do jegomościa i ścisnąłem jego łydkę, żeby przekonać się, że nasz podróżny jest tylko wypełnioną sianem kukłą. Ot, stalkerskie poczucie humoru.

Wody starczyło nam jedynie na przyrządzenie obiadokolacji i przygotowanie butelki słodkiej jak ulep herbaty. W plecaku wciąż miałem podarowane przez znajomego z białego busa trzy białostockie kiełbaski. Rozpaliliśmy więc w palenisku przed domem ognisko i jak przystało na prawdziwe, polskie wakacje – na wystruganych kijach przyrządziliśmy mięsiwo.



Najedzony położyłem się na ławie w kuchni. Typowej podłużnej ławie jakie w starych chatach można znaleźć przy stole na którym cała rodzina je w niedzielę obiad. Długo jednak nie mogłem zmrużyć oka. Gdy już prawie zasnąłem między stopy wskoczyło mi jakieś futro. Zapaliłem trzymaną na wszelki wypadek w śpiworze latarkę, żeby zauważyć tylko uciekający po piecu i wskakujący na poddasze przez dziurę w suficie puchaty ogon wiewiórki. W końcu zasnąłem. Co chwila budziły mnie jednak dźwięki podchodzących do chaty zwierząt, uruchamiających "alarm" w postaci zawieszonego na sznurku krowiego dzwonka lub ścierpnięta, pozbawiona  czucia od leżenia na niej  ręka. Nie potrafię się wyspać w Zonie...

Następny dzień spędziliśmy pod znakiem poszukiwań nadającej się do picia wody. Ale o tym w kolejnej części. Poniżej kilka zdjęć z opisanego wyżej dnia:

(kliknij w zdjęcie, żeby powiększyć)

1. Prowizoryczna naprawa zawalonego zimą krzyża:



2.  WiFi tama i szukanie zasięgu:



Ukraińska sztuka malowania mostów.


3. Łubiańskie klimaty







Autorzy zdjęć: PolishStalker i Karol Karol

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz