sobota, 5 października 2019

Jak upały to do Zony, do Zony... Część czwarta



Delikatna wibracja telefonu zerwała mnie na nogi. Telefon pokazywał trzecią w nocy, co zgadzało się z otaczającymi nas egipskimi ciemnościami i co oznaczało, że spałem jedynie półtorej godziny. Dałbym wszystko, żeby móc bez skrępowania znów wrócić do łóżka (jeśli tak można nazwać nim kilka par drzwi i desek ułożonych na podwyższeniu koło pieca) i pospać jeszcze te kilka godzin.

Czas niestety nawet w Strefie nie jest z gumy i wszelkie obliczenia nakazywały nam w ciągu trzydziestu minut wyruszyć w dalszą drogę. W przeciwnym wypadku do Prypeci doszlibyśmy za dnia ryzykując bycie zauważonym przez policję.
Obudziłem Karola, a samemu zacząłem gotować wodę do zalania chińskiej zupki. Po szybkim, acz dość pożywnym posiłku (zupka, kabanosy i musli) z trudem założyłem na obolałe stopy buty. Plecak również wydawał się cięższy niż wczoraj, jednak jako organizator tego wyjazdu nie mogłem sobie pozwolić na narzekanie i chwilę później wyszliśmy na starą, zniszczona asfaltową drogę.

---

Tutaj chwilka dygresji - jako organizator takiego nielegalu, biorąc ze sobą czy to znajomych, czy obcych ludzi szczerze wolę gdy nie mają oni najlepszej kondycji, albo narzekają ciągle na ciężki plecak lub niewygodne buty. Wtedy wiem, że to ja muszę być tym, który zachowuje pozory i pokazuje, że nic nie jest w stanie go zniszczyć. Musze dawać dobry przykład. Gdybym pokazywał uczestnikom wyjazdu jak faktycznie się czuję i że z reguły jestem bardziej wycieńczony od nich - każdy z nas by się załamał, zatrzymał i dalej nie poszedł. Co ciekawe, gdy idę z ludźmi (muszą to koniecznie być dobrzy znajomi, przed obcymi też będę zgrywał niezniszczalnego) lepiej ode mnie zaprawionymi w pieszych wędrówkach - to ja jestem tym narzekaczem. Wtedy ciągle powtarzam jak to bolą mnie nogi, jak to nierównomiernie wypchany plecak wrzyna się w plecy, a pasy wbijają się w biodra. Nigdy nie może być za kolorowo - przy każdej wędrówce ktoś musi odgrywać rolę silnego, a ktoś tego słabego

---

Północna trasa do Prypeci urzekła mnie już nie raz. Z reguły wychodzi się na nią o wschodzie słońca, co potęguje efekt. Przede wszystkim jest ona zróżnicowana. Najpierw wiedzie asfaltową drogą przez kilka mostów we wsi Stare Szepelicze, dalej szutrem przez gęste lasy, by w końcu wyprowadzić na ciągnące się, poprzecinane liniami wysokiego napięcia pola. Idąc tędy czujesz się jak na pieszej wędrówce w beskidach, a o tym, że znajdujesz się w Strefie, przypominają jedynie majaczące w oddali resztki stajni dawnych kołchozów. 


Niewyspani i wciąż czujący efekty wczorajszego marszu zbyt często robiliśmy postoje i choć do przejścia mieliśmy około  dziesięć kilometrów, to na drogę prowadzącą nas już bezpośrednio do Prypeci wyszliśmy po wschodzie słońca. Postanowiliśmy więc w pewnym momencie zejść z niej i idąc na azymut przez kolejne pola i kolejne lasy wyjść bezpośrednio na ulicę Lesi Ukrainki. 

Plan od początku był taki, że miasta nie zwiedzamy, a jedynie przecinamy go w poprzek Aleją Budowniczych i korzystając z uroków znajdującej się na jej końcu chłodnej wody rzeki Prypeć zostajemy nad nią do wieczora. Wieczorem zabieramy kilka piw zostawionych dzień wcześniej przez znajomych z legalnej wyprawy i kierujemy się w stronę wyjścia ze Strefy zahaczając jeszcze o Oko Moskwy i bazę dywizjonu rakiet S-75 Wołchow.



Potykając się raz po raz o wystające z ziemi pozostałości zakopanych pojazdów mieszkańców Prypeci przeszliśmy przez PTLOR "Pripjat" (Punkt Tymczasowej Lokalizacji Odpadów Promieniotwórczych "Pripjat"), a leśna ścieżka wyprowadziła nas pod samą Fujiyamę - szesnastopiętrowy wieżowiec stojący na skrzyżowaniu ulicy Lesi Ukrainki i Aleji Budowniczych. Starając nie przypominać nikomu o naszej obecności, ale jednocześnie jak najszybciej wyjść z miasta zanim pojawią się tutaj pierwsze patrole przecięliśmy ostrożnie ulicę Bohaterów Stalingradu i dochodząc do ostatnich bloków weszliśmy na piaszczystą dróżkę. Minęliśmy PTLOR "Piaskowy Płaskowyż" - mogilnik, w którym zakopano skażoną ziemię z Prypeci, a na którym to terenie przed awarią wypoczywała każda rodzina Prypeci. Docelowo planowano wybudować tu kolejne osiedla miasta, obecnie wyglądem przypomina Pustynię Błędowską.

Teren o powierzchni kilometra kwadratowego częściowo porośnięty jest dość gęstą dżunglą


W końcu przed nami pojawiła się rzeka. Jej poziom jeszcze nie był optymalny do plażowania - plaża miała bowiem dopiero kilka metrów i w całości miała się odkryć miesiąc później. Będąc jednak zmęczonymi nie narzekaliśmy i niemal od razu wskoczyliśmy do wody. Poziom był już na tyle niski, że nawet mi, nie umiejącemu pływać nie groziło utonięcie. Położyłem się w połowie na brzegu, w połowie w rzece i delektując się chłodną wodą starałem się zasnąć. Uniemożliwiała mi to jednak ławica małych rybek, które raz po raz obijały się o moje ciało i przestraszone uciekając łaskotały. Dodatkowo słońce powoli stawało się nieznośne, więc wróciłem do Karola, po drodze nabierając do kilku butelek wody. Wykorzystując słup wysokiego napięcia rozwiesiliśmy na trzech jego betonowych podstawach swoje hamaki. Odganiając się od małych muszek i starając się znaleźć jak najwięcej cienia, wiedząc, że nikt nas tu nie znajdzie w końcu zasnęliśmy.

Zawsze trafiają mi się gorsze warunki spania. Tym razem mniej zacienione miejsce :)

Obudził mnie głos towarzysza: 

– Staszek, motorówka do nas płynie
– Bardzo śmieszne, daj mi pospać jeszcze chwilę
– Nie żartuję - naprawdę do nas płynie
– No to szybko, pakujemy się i zmywamy
– Nie zdążymy

Faktycznie - załoga motorówki nas już zauważyła i zmieniła kurs, powoli zbliżając się do naszej plaży. Szybko się ubraliśmy, ale czasu na ucieczkę było już za mało...



-------
Pozostałe zdjęcia:




Zrobione na czarnobiałym filmie aparatem Smiena 8M

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz