czwartek, 9 lutego 2017

Wyprawa pierwsza (sierpień 2015) - Część IV




Część IV

21 sierpnia ok. 21:00, wieś Łubjanka


   Czekając na zmrok wypaliłem pól paczki papierosów. Koło godziny 21 uznałem, że już dłuższego czekania nie zniosę. Spakowałem więc wszystko do plecaka, wsiadłem na rower i pojechałem w kierunku wskazywanej przez mapę asfaltowej drogi prowadzącej prosto pod elektrownię. 
Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że nie cała wioska uległa spaleniu, a idąc dalej można natrafić nawet na całkiem dobrze zachowane, pomalowane w ludowe wzory chatki. Wiedząc, że zmrok będzie moim sprzymierzeńcem postanowiłem pomarnować trochę czasu i pozwiedzać niestrawiony ogniem teren. Nie znajdując jednak niczego ciekawego, po kilkunastu minutach ruszyłem dalej.
Dojeżdżając do rozwidlenia ponownie usłyszałem wesołą muzykę, przerywaną co chwilę śmiechami. Poczekałem kilka minut, jednak te nie ustały. Wiedziony ciekawością, zostawiłem rower i zakradłem się w ich kierunku. Spodziewacie się czegoś niesamowitego – tutaj tego nie będzie. Głosy zdawały się przemieszczać, jak gdyby jakiś pojazd (patrol milicji?) poruszał się samochodem po głównej szosie. Wróciłem po rzeczy i postanowiłem zejść ze ścieżki, którą szedłem, omijając polami intrygujące głosy. Nie wiele myśląc wszedłem w wysoką trawę. Nie zrobiłem nawet dziesięciu kroków, gdy usłyszałem zmianę tonu rozmów w oddali, mogącą świadczyć, że ktoś mnie wykrył. Schowałem się w gęstych zaroślach i zacząłem w pesymistycznym tonie mówić do kamerki o całkowitej kompromitacji i niepowodzeniu misji, przepraszając wszystkich, którzy mnie wspierali. 

   Po trzydziestu minutach tych niezwykle pokrzepiających myśli, uznałem, że jakiś krok na pewno muszę przedsięwziąć, nie będę przecież tutaj gnił do końca świata
Zacząłem, więc powoli poruszać się w obranym przez siebie kierunku, starając się nie potknąć na wystających z ziemi pozostałościach płotu grodzącego 30 lat temu czyjeś gospodarstwo. Dźwięki nadal zdawały się zmieniać swoje położenie, jednak widząc w oddali upragnioną szosę, zorientowałem się, że powoli zaczynam zostawiać je w tyle.
Zaskoczony, wyszedłem z zarośli, wsiadłem na rower i nie patrząc za siebie pognałem w kierunku drogi. Na rozwidleniu, skręciłem w lewo, wjeżdżając w końcu na asfalt. 
Najgorsze minęło – pomyślałem, teraz już nic mi nie przeszkodzi. Sięgnąłem po bidon, w celu uzupełnienia płynów, ten jednak okazał się pusty. Zatrzymałem się, żeby wyjąć z plecaka butelkę Coca-Coli – zostało jej niewiele - może tylko na dwa łyki. 
Cholera! – zakląłem soczyście pod nosem, wiedząc już, że do Prypeci będę musiał się mocno pośpieszyć - jedynie tam, bowiem, wiem skąd mogę wziąć wodę. 

   Droga miała jakieś dwadzieścia pięć kilometrów długości, 10 metrów szerokości i może pięć większych zakrętów, praktycznie przez długie odcinki nie zmieniając swojego kierunku. Mimo to, z powodu otaczających mnie ciemności, jadąc nią widziałem jedynie kilkaset metrów przed sobą. To, co znajdowało się poza zasięgiem mojego wzroku „generowało się” na żywo, sprawiając wrażenie uczestniczenia w wyścigach rodem z Commodore 64, czy Amigi, gdzie z powodu ograniczeń sprzętowych trasa przed graczem pojawiała się w podobny sposób, a dojechanie do narysowanego horyzontu było niewykonalne.
Jazda, choć dość emocjonująca, nie była specjalnie zróżnicowana, stąd raz za razem wyjmowałem podczas jazdy telefon, by sprawdzić swoją lokalizację.
Podobnie jak dzień wcześniej, patrzenie w ekran, nawet przy zainstalowanych aplikacjach dodatkowo go przyciemniających sprawiało, że po oderwaniu od niego wzroku widziałem przed sobą jedynie białą plamę, a ponowna adaptacja trwała zbyt długo. Mimo, że droga była dość szeroka, to kilka razy, jadąc jej środkiem, po zerknięciu na telefon momentalnie znajdowałem się w rowie.
Zatrzymywanie, podobnie jak dzień wcześniej sprawiało dziwne wrażenie okrążenia przez jakieś mroczne siły, więc niezbyt wchodziło w rachubę. Na szczęście rozwiązanie przyszło po chwili samo. Przede mną, na horyzoncie pojawiła się jasna łuna pochodząca od reflektorów oświetlających budowę nowego sarkofagu, tzw. Arki. Wraz ze zbliżaniem się do niej, łuna robiła przybierała na sile.

   Dodatkowy problem sprawiały dzikie zwierzęta. Z reguły o tej porze powinny smacznie spać, jednak budzone moim zapachem, czy sporadycznym światłem latarki potrafiły wydawać przyprawiające o gęsią skórkę dźwięki. 
W pewnym momencie przypomniałem sobie ten jutubowy filmik



i zacząłem się zastanawiać, co by było gdyby…
…I właśnie wtedy, dosłownie kilka metrów przed moim przednim kołem, przez środek drogi przebiegło zwierzę, wielkości sarny (było ciemno). Serce podeszło mi do gardła i tak przyziemne sprawy, jak głód, pragnienie, a także patrzenie, czy nikt za mną nie podąża zeszły na dalszy plan. 
Będąc skupionym na danym zadaniu, wiedząc, że robisz to nielegalnie, odczuwasz przeogromny stres. Po pewnym czasie, zaczyna ci się to uczucie podobać, niesamowicie motywując do dalszego wysiłku i pozostawiając cię skoncentrowanym na dążeniu do konkretnego celu. 

   Dodatkowo zmotywował mnie drogowskaz informujący, ze gdybym skręcił teraz w prawo, dojechałbym do składowiska odpadów radioaktywnych „Burakówka”. Jako, że jest to teren silnie strzeżony, nie zmieniając swojego kierunku, kontynuowałem jazdę na północy-wschód. Próbowałem przypomnieć sobie, czy natrafiłem przedtem na jakąkolwiek informację, lub tabliczkę mówiącą mi, że znajduję się w Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia? Chyba nie. Ta kierująca na składowisko była pierwsza. Oznaczała też, że do Prypeci zostało mi jedynie 8 kilometrów, czyli jadąc moim tempem – mniej niż pół godziny.

   W końcu wyjechałem na ostatnią prostą. Moje marzenie się spełniło – właśnie widzę przed sobą oświetlony sarkofag skrywający zgliszcza reaktora numer 4 oraz ogromną konstrukcję – Arkę, która za kilka tygodni (piszę to 1 listopada 2016 roku) zostanie nasunięta na starą konstrukcję, rozpoczynając nową erę w historii Strefy Wykluczenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Widzę to wszystko będąc nielegalnie w Strefie, do tego samemu. Ciekawe, czy ktoś mi w to uwierzy… 
Coś połechtało mnie po udzie. Wyjąłem z kieszeni wibrujący telefon, wyświetlający dwie kreski zasięgu i kilka powiadomień. 

   Przed wyjazdem umówiłem się z kolegą i bratem, że będą śledzić moją trasę na endomondo, a ja dodatkowo będę ich informował o bieżących postępach za pomocą facebooka.
Oczywiście kontakt z nimi urwał się jeszcze na kilkanaście kilometrów przed wjechaniem do Strefy, gdy telefon stracił zasięg. Od tego czasu pierwszy raz połączyłem się ze światem zewnętrznym dopiero teraz. Choć minął dopiero jeden dzień, dla mnie była to wieczność. Dla nich pewnie też.

   Okazało się, że założyli czat grupowy o nazwie „CENTRUM DOWODZENIA ZONA-POLSKA”. Pierwsza wiadomość była bardzo pokrzepiająca:
Nie świeć latarką w mieszkaniu 
A jak musisz to tylko w kiblu gdzie nie będzie cie widać przez okno
Odpowiedziałem dość ciekawie, choć z perspektywy czasu niezbyt zgadzam się ze swoimi słowami:
Ale wkurwiony jestem ogolnie 
Tzn moze nie wkurwiony ale 
No nie polecam 
Samemu jezdzic
Koniec części IV, nie ostatniej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz